Film zgarnął dwa Złote Globy i ma szanse na trzy Oscary. Kiedy przyszło panu do głowy, by nakręcić musical?

Tim Burton: Nigdy nie byłem wielbicielem musicali, więc "Sweeney Todd" będzie pewnie moim ulubionym. Będę nieskromny: to niesamowita mieszanka staromodnego horroru i muzyki. To nieodkryte jeszcze tereny. Nawet nie wiem, czy ktoś obecnie robi takie musicale.

Reklama

Reżyserowanie musicalu różni się od pracy nad zwykłym filmem?

Przypomina kręcenie filmu niemego z muzyką. Aktorzy ruszają się i reagują zupełnie inaczej. Zupełnie, jakby przenieśli się całe lata świetlne wstecz, na plan do Lona Chaneya, gdzie grano przy dźwiękach pianina. Ekscytująca sprawa.

Większość obsady nie miała pojęcia o profesjonalnym śpiewaniu, prawda?

Reklama

I to właśnie było niesamowite! Wszyscy zgodnie twierdzą, że piosenki w tym musicalu są wyjątkowo trudne do zaśpiewania. To, co zrobili moi aktorzy, było wręcz nie do pomyślenia: nie tylko wykonali swoje partie wokalne, oni stali się tymi bohaterami. Kiedy ludzie śpiewają, odkrywają swoje dusze, stają się bezbronni. To niezwykłe, że tak się otworzyli.

Podobno był pan bezlitosny dla Heleny Bonham Carter, pana życiowej partnerki. Na przesłuchania do roli Mrs. Lovett musiała przychodzić aż siedem razy...

Reklama

To wymagająca rola. Nie chciałem, by wyglądało na to, że powierzam ją Helenie tylko dlatego, że jest moją dziewczyną. Przeciwnie - wymagałem od niej znacznie więcej. Musiałem mieć pewność, że Mrs. Lovett naprawdę do niej pasuje.

W którym momencie w projekt zaangażował się Sacha Baron Cohen?

Już po tym, gdy w kinach pojawił się jego "Borat". Sacha przyszedł na przesłuchanie i odśpiewał praktycznie całą rolę ze "Skrzypka na dachu". Był świetny. Podziwiam go, ponieważ po sukcesie "Borata" mógł zrobić cokolwiek, ale wybrał ten - niszowy przecież - film.

W "Sweeney Todd" jest sporo przemocy. Nie przeszkadza to panu?

Pamiętam, gdy widziałem ten musical pierwszy raz. Wystawiano go w Londynie, a ja byłem jeszcze studentem. Nie wiedziałem nic o spektaklu. Przede mną siedziały dwie panie w średnim wieku, które komentowały wszystko, co się działo. Gdy wyszła Johanna i krew polała się po całej scenie, obie zamilkły. Zamurowało je. A po chwili jedna nachyliła się do drugiej i zapytała: "Czy to naprawdę było konieczne?".

A było?

Tak. Potem widziałem wiele innych wersji tego musicalu, które próbowały być poprawne politycznie i łagodziły temat. Ale przez to spektakl wiele tracił. "Sweeney Todd" jest oparty na starych grand guignol, teatralnych horrorach i melodramatach, w których na deski lały się całe wiadra krwi. Wydaje mi się, że to jest istota takich spektakli. Co ciekawe, te przesadzone sceny wyzwalają więcej emocji niż bardziej realistyczne elementy mojego filmu. Studio zaakceptowało go takim, jaki jest, ponieważ wszyscy wiedzieli, o co chodzi w przedstawieniu. Miło było mieć możliwość zrobienia czegoś, co nie pasuje do żadnych ramek - ani musicalu, ani slasherów. Tworzy swoją własną kategorię.

Nie nasuwają się panu porównania z "Edwardem Nożycorękim"? On też nieźle radził sobie z ostrymi narzędziami. I też grał go Johnny Depp.

"Edwarda Nożycorękiego" zrobiliśmy z Johnnym dawno temu. I był to o wiele bardziej optymistyczny film. Sweeney jest bohaterem tragicznym, skrytym, czarnym charakterem, co mi się bardzo podoba. Ma klapki na oczach, nie widzi świata dalej niż koniec własnego nosa. Muszę przyznać, że obserwowanie, jak Johnny wciela się w obie te postaci, było dla mnie niesamowitym przeżyciem.

No właśnie: co jest takiego w Johnnym Deppie, że ciągle chce pan z nim pracować?

Johnny próbuje wszystkiego. Jest muzykalny, ale nie jest piosenkarzem. Mimo to jednak postanowił spróbować sił w jednym z najtrudniejszych musicali. Jest gotów na wiele poświęceń. Poza tym nie jest próżny i nie lubi siebie oglądać na ekranie. Dzięki temu po prostu w pełni oddaje się temu, co robi, wczuwa się w rolę, zamiast siedzieć i analizować wszystko wokół. Takiemu aktorowi reżyser może zaufać. Producenci także. Na spotkaniu z ludźmi z wytwórni nawet nie zdążyłem wymienić jego nazwiska, od razu zapytali: "A co z Johnnym?". I zgodzili się na to, żeby zagrał w tym musicalu, choć nie słyszeli jak śpiewa.

"Sweeney Todd" to również kolejny film zrealizowany w Wielkiej Brytanii, która od kilkunastu lat jest dla pana ojczyzną. Czy jest pan fanem wszystkiego, co angielskie?

Gdy w latach 80. po raz pierwszy przyjechałem do Anglii, poczułem się jak w domu. To było dziwne. Miałem wrażenie, jakbym już kiedyś tu był. W tutejszej kulturze i ludziach było coś, co bardzo mi odpowiadało, to był mój rytm i moje miejsce. Potem przeprowadziłem się do Londynu i mieszkałem z przerwami podczas pracy przy kolejnych projektach. W końcu postanowiłem, że zostanę tu na stałe.

I nie tęskni pan za rodziną w Los Angeles?

Moja rodzina nigdy nie była komunikatywna. W ciągu roku wymienialiśmy ze sobą może z dziesięć zdań. Byliśmy jak familia z filmu Bergmana - nieobecne spojrzenia nad stołem. Ojciec nie opowiadał mi zwykłych bajek, tylko podczas pełni Księżyca za pomocą sztucznej szczęki udawał, że zmienia się w wilkołaka. To były magiczne chwile. Pozostały we mnie i dzięki nim mogę robić takie filmy jak "Sweeney Todd".