Wiele razy wspominałeś, że filmy Mike’a Nicholsa były dla ciebie bardzo ważne. Dlaczego?

Tom Hanks: Bo to reżyser, który wyznaczył światowej kinematografii nowe ścieżki. Przed nim były tylko filmy z Johnem Wayne’em (śmiech). A na poważnie: on jak nikt inny potrafił opowiadać o ludzkiej naturze. Dogłębnie i analitycznie. To reżyser czujący się znacznie lepiej w minimalistycznych scenach, w których dwoje ludzi ze sobą rozmawia, niż w jakichś absurdalnych scenach akcji. Nie wspominając o tym, że to jeden z tych reżyserów, na których filmy dziewczyny chętnie chodziły do kina (śmiech). Gdy chciałem zaimponować jakiejś, zaczynałem konwersację na temat "Absolwenta".

Reklama

To naprawdę działało?

I to jak! Jeszcze lepsze było "Siedem piękności Pasqualino" Liny Wertmuller. Jeśli udało ci się zaciągnąć jakąś dziewczynę na ten film, mogłeś być pewien, że spędzisz z nią noc. Dyskusjom intelektualnym na temat tego obrazu często towarzyszyła butelka wina, więc - prawdę mówiąc - nie jestem do końca pewien, czy to zasługa samego filmu, czy może trunku.

Reklama

Jaki wpływ na twoją kreację miało spotkanie z prawdziwym Charliem Wilsonem?

Próbowałem pokazać go takim, jakim jest. Musiałem mocno improwizować, choćby z powodu fizycznych ograniczeń - to bardzo wysoki człowiek z burzą włosów na głowie, kwadratową szczęką i głębokim głosem, typ lidera. Ale przede wszystkim chciałem pokazać ludziom jego szczerość, a raczej totalny brak hipokryzji - rzecz unikalną w środowisku polityków. Wilsonowi nie zależało na tym, by pokazać siebie w filmie jako gościa bez wad. Przeciwnie, kiedy pytaliśmy go o szczegóły scenariusza, uciął wszelkie dywagacje: "Możecie pokazywać, co wam się podoba. Cokolwiek by to było, prawdopodobnie robiłem gorsze rzeczy". Szczególnie obawialiśmy się sceny, w której Charlie podrywa młodą córkę jednego ze swoich sponsorów i spędza z nią noc. "Nie ma sprawy. To też robiłem" - oświadczył. Dla Charliego najważniejsze było wyjaśnienie, dlaczego wspierał afgańską rebelię, jak trudny był to proces i czemu to była tak ważna sprawa dla całego świata. Trzeba pamiętać, że cała historia dzieje się w środku zimnej wojny. To nie była łatwa misja.

Pamiętasz tamte czasy?

Reklama

Jasne. Pamiętam, jak Jimmy Carter wystąpił w telewizji z miną tak poważną, że można było pomyśleć, iż miał zawał serca i oznajmił: "Rosja dokonała właśnie inwazji na Afganistan". Pomyślałem wtedy, że oto nadciąga III wojna światowa. Byłem pewien, że za chwilę ten konflikt rozleje się na Izrael, Iran, Turcję oraz inne kraje regionu i zacznie się piekło. W tamtych czasach każdy chciał być afgańskim wojownikiem i każdy trzymał za nich kciuki. Mieliśmy nadzieję że skopią Rosjanom tyłki. To było jak historia Dawida i Goliata.

Wydajesz się mocno zainteresowany polityką.

O nie! Co to, to nie!

Ale to prawda, że jesteś spokrewniony z Nancy Hanks, matką Abrahama Lincolna?

Zgadza się, choć to dość odległe pokrewieństwo. Ona pochodziła z okolic Kentucky. Moja rodzina również ma tam korzenie. Można więc powiedzieć, że polityką jestem obciążony genetycznie.

Na kogo zagłosujesz w wyborach prezydenckich?

Nie wiem. Mam jeszcze kilka miesięcy na zastanawianie się.

A kto według ciebie ma szansę na zwycięstwo?

Elvis Presley. Mam nadzieję, że król zmartwychwstanie i wystartuje w wyborach. Wtedy go poprę w stu procentach.

Skoro polityka nie jest dla ciebie, dlaczego zdecydowałeś się wystąpić w tak rozpolitykowanym filmie jak "Wojna Charliego Wilsona"?

Bo interesuje mnie teatr stojący za polityką, a to coś zupełnie innego. Ciekawi mnie ten szalony kongresman, alkoholik i hulaka, który nagle decyduje, że ocali świat, oraz jego partner, agent CIA uwielbiający dusić komunistów w ciemnych zaułkach Aten. To są ciekawe historie.

Ponoć mieliście kłopot ze scenariuszem "Wojny...".

Książkę George’a Crile’a trudno przełożyć na język filmu. To kawał rzetelnej roboty dziennikarskiej, która jednak chwilami wydaje się surrealistyczną parodią demokratycznego systemu politycznego. Kolejni scenarzyści mieli więc sporo problemów z dostosowaniem jej do wymogów kina. Chcieli z tego zrobić lekcję historii albo pogadankę o patriotyzmie po 11 września. A ja to widziałem jako zabawny film o tych naprawdę dziwacznych, niejednoznacznych ludziach.

Tak czy inaczej znów grasz miłego faceta. Kiedy w końcu zobaczymy cię w roli cynicznego mordercy?

Nawet kiedy grałem egzekutora w "Drodze do zatracenia", wsadzałem ludzi na krzesło elektryczne i strzelałem do nich jak do kaczek, dziennikarze pisali, że "Hanks był uroczy". Naprawdę trudno wam dogodzić (śmiech).

Masz za sobą już kilka reżyserskich prób. Zamierzasz kiedyś znów stanąć po drugiej stronie kamery?

Raczej nie. Przynajmniej do czasu, kiedy moje dzieciaki trochę podrosną. To za bardzo stresujące zajęcie, które pochłania bez reszty. A ja chcę mieć czas dla rodziny.

W przyszłym roku do kin trafi ekranizacja kolejnej książki Dana Browna z tobą w roli głównej. "Anioły i demony" znów opowiadają o tajnej organizacji, Watykanie i tajemnych mocach. Dlaczego zdecydowałeś się wziąć udział w tym filmie?

Polubiłem Roberta Langdona. To ten typ faceta, który potrafi wejść do pokoju i przez godzinę rozprawiać o wpływie architektury wnętrza na twoje samopoczucie. W nowym filmie będzie mniej mistycyzmu a la Ostatnia Wieczerza, za to więcej akcji: morderstwo w Watykanie i kontrowersje wokół wyboru papieża. Oczywiście dziennikarzom na pewno się nie spodoba. Tak jak "Kod da Vinci" - nie znalazłem ani jednej pochlebnej recenzji! (śmiech)