Do duńskiej osady rządzonej przez starego króla Hrothgara (Anthony Hopkins) przybywa bohaterska drużyna Wikingów dowodzona przez Beowulfa (Ray Winstone). Ma ona uwolnić Duńczyków od gnębiącego ich od lat demona-ludojada Grendela. Jednak po zwycięskim pojedynku ze stworem okazuje się, że największe niebezpieczeństwo Beowulf ma jeszcze przed sobą. Za śmierć Grendela zamierza się bowiem zemścić jego potężna matka (Angelina Jolie). Stawka jest wysoka: nagrodą za pokonanie tej dwójki będą korona, ręka pięknej królowej (Robin Wright Penn), a przede wszystkim wieczna sława. Dzielny Wiking nie wie jeszcze, jak straszne rzeczy będzie musiał zrobić, by podtrzymać swą legendę.

Reklama

Za podstawę scenariusza „Beowulfa” posłużył najstarszy zachowany w języku angielskim epos. Pochodzący z VI wieku tekst to rzecz jak najbardziej poważna. W heroicznym kostiumie padają tu fundamentalne pytania. Jaką cenę trzeba ponieść, by sprostać własnej legendzie? Kiedy duma staje się pychą? Pojawiają się także wątki, które chętnie wziąłby na warsztat doktor Freud (np. relacja ojciec - syn).

Wokół tych ciężkich gatunkowo tematów krąży (a przynajmniej usiłuje) najnowsza ekranizacja historii Wikinga, do której scenariusz przez 10 lat (!) pisali popularny pisarz Neil Gaiman i scenarzysta „Pulp Fiction” Roger Avary. Starali się pójść w stronę analizy kultu męstwa i chwały. Udało się tylko częściowo i to na drugim planie, gdzie umieścili wiele ciekawych wątków, np. wycofywania się tradycyjnego, pogańskiego świata, do którego należy Beowulf, na rzecz rodzącego się chrześcijaństwa. Szkoda, że wiele z owych tropów sprowadza się zaledwie do sygnałów, puszczenia oka do dojrzałego widza, tak by młody miłośnik nowinek technicznych nie zdążył się znudzić.

Ukłony w stronę małoletniej widowni są zbyt częste, co drastycznie osłabia potencjał scenariusza i prowadzi do wykopania między treścią a formą filmu przepaści, której nie przeskoczy nawet średniowieczny heros. To zdecydowanie największy mankament „Beowulfa”.

Reklama

Bawią na przykład ukłony w stronę cenzorów, dopuszczających film do dystrybucji od 12 lat. W jednej z kluczowych scen – walki nagiego Beowulfa z demonem Grendelem ten pierwszy ciągle chowa przyrodzenie za różnymi przedmiotami. W pewnym momencie zamiast pojedynku zaczynamy obserwować ekwilibrystyczne lawirowanie twórców, robiących wszystko, by nic niecenzuralnego nie przedostało się na ekran.

Samo wykonanie jest zachwycające (koniecznie należy zobaczyć film w wersji 3D na ekranach IMAX). To robota znanego z ciągot do eksperymentów formalnych Roberta Zemeckisa, który pod koniec lat 80. po raz pierwszy połączył prawdziwych aktorów i postaci z kreskówek w „Kto wrobił królika Rogera”. Tym razem reżyserowi znów udało się dokonać rewolucji w animacji. W „Beowulfie” dopracował wymyśloną przez siebie technologię perfomance capture z „Polarnego ekspresu” polegającą na nagrywaniu filmu z aktorami i tworzeniu na jego podstawie animacji komputerowej. Dodatkowo cały obraz jest wykonany w trzech wymiarach (choć film będzie też wyświetlany w zwykłych kinach). Trójwymiarowy efekt głębi i wychodzące z ekranu postaci i dekoracje (zasługa ekranów IMAX) robią piorunujące wrażenie.

Z pewnością takiej animacji trójwymiarowej jeszcze nie było i trudno się na tym filmie nudzić. Niestety, równie trudno się nim zachwycić. Za znakomite wykorzystanie nowej technologii należą mu się najwyższe noty. Podobnie za pomysł. Tylko razem jakoś to wszystko zgrzyta.