Na ten film czekało wielu miłośników kina. To przecież Esteban Sapir, uznany argentyński operator, był jednym z prekursorów nurtu później nazwanego Nowym Kinem Argentyńskim. Zanim na początku tej dekady z impetem objawili się nowi twórcy: m.in. Santiago Loza, Adrian Israel Caetano, Daniel Burman, Lisandro Alonso czy Rodrigo Moreno, Sapir, już w 1996 roku, zachwycił swoim niezwykłym, operowym obrazem "Picado fino". A następnie rozpoczął prace nad "Anteną". Realizacja filmu zajęła mu prawie dziesięć lat. Czy było warto?

W państwie bez nazwy jest Miasto Bez Głosu. Pan TV odebrał ludziom głos, ale sam nie zapomniał języka w gębie. Mówiąc wprost: sprytu mu nie zabrakło. Najpierw podarował mieszkańcom indoktrynujące telewizory, następnie wymyślił telewizyjny pokarm, wreszcie rozpoczął prace nad maszynką, która miała odebrać ludziom umysł...

Na szczęście reżyser i scenarzysta w jednej osobie, głowy nie stracił, uprzejmie zezwalając przemówić damie (śpiewaczce La Voz), a w końcu spróbować ocalić świat pewnemu mechanikowi. Tytuł też został ocalony: okazało się, że prawdziwe szczęście mieści się w antenie (sic!).

Krzysztof Mętrak pisał kiedyś, że "tylko wtedy twórca jest prawdziwie intrygujący, kiedy na ekranie kaligrafuje w nas własny autograf". W "Antenie" Sapira tego autografu w ogóle nie widać. Bez wątpienia film jest dużym osiągnięciem operatorskim. Zanurzony w przeszłości, w magii niemego kina, nieustannie odwołuje się do ekspresjonizmu niemieckiego, surrealizmu oraz kinowej klasyki: od Eisensteina i Wiertowa, poprzez "Miasto zaginionych dzieci" Jeuneta i Caro, na stylistyce ostatnich filmów Guya Maddina kończąc. Baśniowe, czarno-białe miasto wygląda jak sen, który przeszedł w marzenie. Duże wrażenie robi zderzenie grafiki komputerowej z klasyczną animacją. Wielkość liter w dialogach pojawiających się na ekranie została uzależniona od siły głosu bohatera lub jego statusu.

Wszystkie te wizualne atrakcje są bez wątpienia ciekawe, a jednak pytanie czy aż tak wysmakowana oprawa nadąża za treścią, nie pozostaje, niestety, otwarte. Przesłanie "Anteny" jest bowiem równie oczywiste jak antenka na bereciku pana Cześka. Zły jest konsumpcjonizm, świat mediów, korporacjonizm i monopole, dobry - świat sztuki oraz wszystkie śpiewaczki operowe. Tere-fere.

Filmowy metraż nie wytrzymuje tej rozdętej ponad miarę etiudy: razi łatwa symbolika (śpiewaczka La Voz - od Voice, emblematem Pana TV jest, rzecz jasna, swastyka), postaci zostały zbudowane wyłącznie z narracyjnych klisz zapamiętanych z innych, lepszych filmów ("Człowiek słoń" Lyncha, "Dracula" Coppoli), a po męczącym i monotonnym seansie pozostaje tylko coś w rodzaju żalu. Że tyle pary i wysiłku, tyle niezwykłych konceptów plastycznych, poszło w gwizdek. A może wystarczyło tylko trochę pokory: zatrudnić dobrego scenarzystę, albo wynająć reżysera. I pozwolić La Voz zaśpiewać własną piosenkę. Cudze już znamy.


ANTENA

Argentyna 2007; Reżyseria: Esteban Sapir; Obsada: Alejandro Urdapilleta, Valeria Bertuccelli; Dystrybucja: Art House; Czas: 90 min
Premiera: 28 września













Reklama