Łatwo jest deklarować, że zrobimy wszystko dla swojego dziecka. Każdy, kto je ma, choć raz powiedział, że skoczyłby za nim w ogień. Tyle na poziomie deklaracji. Bo nigdy nie zadaliśmy sobie pytania: wszystko - to znaczy ile? Bo gdy przychodzi krytyczny moment, często obezwładniają strach i bezradność.

Reklama

W takiej sytuacji zastajemy bohaterów "Iriny Palm" - młodzi rodzice (Kevin Bishop i Siobhan Hewlett) i babcia Maggie (60-letnia Marianne Faithfull) przyglądają się, jak na szpitalnym łóżku przygasa chłopiec. Próbowali każdej terapii, sprzedali wszystko, co mieli, zaciągnęli ostatni możliwy kredyt. I nic. Kiedy pojawia się ostatnia szansa - przewiezienie chłopca do Australii na eksperymentalną terapię - rodziców nie stać nawet na bilet lotniczy. W ich oczach nie widać już przerażenia. Są raczej piekielnie zmęczeni latami spędzonymi w szpitalu, bezsensowną walką, złością na los. Tylko babcia chłopca ma siłę jeszcze raz spróbować przechytrzyć chorobę.

Po jałowych wizytach w urzędach pracy, gdzie słyszy: "Nic pani nie potrafi, nie ma pani doświadczenia, dla osób w tym wieku nie mamy już ofert" i bankach odkrywa miejsce, gdzie można szybko zdobyć potrzebne dziewięć tysięcy funtów. Bezosobową kabinę w klubie erotycznym. I oto Maggie, mieszkanka purytańskich przedmieść, stateczna i bezużyteczna wdowa, której jedyną rozrywką są partyjki kart z koleżankami, choć ich nawet nie lubi, stanie się gwiazdą seksbiznesu o pseudonimie Irina Palm. Zakasuje młodszą konkurencję.

Sam Garbarski nie osądza swoich bohaterów. Nie pokazuje palcem rodziców, którzy się poddali. Nie udramatycznia wyboru Maggie. Bo bohaterka jego filmu nie jest heroiną. Nie musimy mierzyć się z moralnym dylematem. To dobrze, bo cechą naprawdę wielkiej sztuki jest umiejętność niewydawania sądów. Sprawa jest jasna - Maggie mówi: "Niczego nie żałuję. Zrobiłabym to jeszcze raz". Jeszcze raz sprzedałaby dom, została by "penisistką".

Reklama

Karkołomny pomysł fabularny łączący sentymentalną historię i wygrane na wysokich tonach emocje z erotyczną komedią zaowocował znakomitym filmem. Oglądając "Irinę Palm" raz po raz wybucha się szczerym śmiechem, a za chwilę gardło zaciska się ze wzruszenia. Reżyser z lekkością zestawia ze sobą pozornie niepasujące obrazki. Widzimy klub, w którym pracuje Maggie, nagie kobiety tańczą na rurach, gra hałaśliwa muzyka.

Minutę później ona i właściciele klubu idą ciemną uliczką Londynu przytuleni - wygądają jak para uroczych, lekko przygarbionych staruszków. Wielka w tym zasługa oszczędnej gry Marianne Faithfull, której postać - niezbyt mądra, trochę przygnieciona życiem - po prostu w tym filmie jest. Rzadko patrzy w kamerę, mało mówi, po klubie erotycznym krząta się w podomce do sprzątania. Nawet nie drgnie jej powieka, kiedy szef "Sexy World" Miklos (Miki Manojlović, gwiazdor Kusturicy) tłumaczy jej, czym będzie się zajmowała: "tu w ścianie jest otwór, naciskasz guzik, zapala się lampka, z drugiej strony podchodzi klient, ty siedzisz na krzesełku i robisz swoje...". Można nawet odnieść wrażenie, że Maggie jest dumna z tego, co robi. Po raz pierwszy w życiu jest przydatna i w czymś dobra.

I być może dzięki temu Maggie zaczyna wygrywać swoje życie. Dostaje miłość, na którą zasługuje - zakochany w niej Miklos powie jej rozbrajająco, że wymyślił jej pseudonim Irina, bo jego pierwszy raz był właśnie z Iriną. Czuje się wolna - wyrzuca jednej z pseudoprzyjaciółek to, co dawno chciała powiedzieć, wpuszcza świeże powietrze na nadtęchłe podmiejsce podwórka. I co chyba najbardziej przewrotne - odzyskuje swoją godność. Bo "Irina Palm" to niezwykły film. To baśń, tyle że w dekoracjach dla dorosłych.



"Irina Palm"
Belgia/Luksemburg/Wielka Brytania/Niemcy/Francja 2007; Reżyseria: Sam Garbarski; Obsada: Marianne Faithfull, Miki Manojlović, Kevin Bishop; Dystrybucja: Gutek Film; Czas: 103 min
Premiera: 7 września