Dlaczego zdecydowałem się na udział w "Wygranym"? Zafrapowała mnie ta historia, poczułem, że stoję przed aktorskim wyzwaniem. Z drugiej strony – mówię to absolutnie serio – zawsze chciałem się nauczyć gry na pianinie. Grałem na różnych instrumentach – 8 lat na trąbce, 6 lat na skrzypcach, trochę na gitarze. Fortepian zawsze mnie ciekawił – i to też impuls, który przekonał do tej historii. Poza tym w życiu każdy ma taki moment, w którym musi zdecydować, co dalej... W takim punkcie staje moja postać, czyli Oliver, który musi podjąć najważniejsze wybory i potem ponieść ich konsekwencje. "Wygrany" to opowieść o męskiej przyjaźni, która rodzi się między Oliverem a kilkanaście lat od niego starszym Frankiem. Oliver nigdy nie poznał swojego ojca, Frank nie zna swojego syna – również na tej płaszczyźnie ich znajomość jest bardzo ważna, dają sobie wzajemnie bardzo dużo.

Frank to nie ja

Między Oliverem a Frankiem rodzi się coś na kształt relacji mistrz i uczeń. Nie uważam jednak, żeby Frank był w życiu wygrany – jest samotny, ucieka w wyścigi konne, boi się wrócić do prawdziwych problemów. Myślę, że angażuje się w hazard, żeby nie rozpamiętywać tego, co stracił. Oliver widzi w nim bardziej doświadczonego i mądrzejszego od siebie, ale jednocześnie dostrzega jego błędy – bo Frank ma na koncie mnóstwo lekcji, które udzieliło mu życie, ale nie potrafił uczyć się na błędach. Nie jest spełniony, szczęśliwy do końca, ale to też czyni go w pewien sposób bardziej wiarygodnym. W prawdziwym życiu bardzo trudno buduje się takie relacje – ja miewam problemy z autorytetami.

Pod wrażeniem Gajosa

Reklama
Spotkania z wybitnymi artystami to najciekawszy aspekt zawodu aktora. Na planie "Tataraku" miałem okazję pracować z Krystyną Jandą, a w "Wygranym" z Januszem Gajosem. Dużo się od nich nauczyłem. Janusz Gajos w jednej chwili potrafił przejść od ekscytacji, entuzjazmu i zagrać strach i lęk. Jestem pod wielkim wrażeniem jego aktorskiego kunsztu. Chwile spędzone z Januszem Gajosem na planie były moim najcenniejszym doświadczeniem zawodowym. Równie ważne było spotkanie z Andrzejem Wajdą. Do dziś nie mogę uwierzyć, że wystąpiłem w jego filmie, nawet nie śmiałem o tym marzyć.
Reklama



Nie-Polak i nie-Amerykanin

Polskie i amerykańskie akcenty przewijają się przez całe moje życie. Prawie 100 lat temu moi przodkowie wyemigrowali do USA, jednak w każdym pokoleniu ktoś wraca do Polski. Może teraz kolej na mnie? Czuję się zawieszony między Polską i USA. W Stanach nie jestem traktowany jak stuprocentowy Amerykanin, z kolei w Polsce nie uważa się mnie za pełnoprawnego Polaka. Nigdzie nie jestem u siebie, ale wszędzie czuję się wygodnie. W domu rodzinnym mówiliśmy po polsku. Choć od 12 lat nie mieszkam z rodzicami, ale przynajmniej raz w tygodniu się z nimi kontaktuję i zawsze wtedy mówimy po polsku. Nie wyobrażam sobie rozmowy po angielsku. Choć teraz mam dużo mniejszy kontakt z językiem, staram się regularnie ćwiczyć polszczyznę w mowie i w piśmie, coraz częściej też bywam w Polsce. Nie wiążę jednak swoich planów zawodowych wyłącznie z krajem przodków – gdziekolwiek będzie ciekawa praca, tam pojadę, ale z zastrzeżeniem. Mam na koncie parę słabych ról w amerykańskim kinie i wiem, że trzeba skrupulatnie i mądrze wybierać. Trzeba pracować, ale nie za wszelką cenę.

Procenty za dzieciństwo

Oliver to skomplikowana postać. Popełnia wszystkie możliwe błędy młodości – jego małżeństwo się rozpada, traci wielomilionowy kontrakt, niszczy swoją reputację, neguje wszystko, co do tej pory osiągnął. Myślę, że każdy przechodzi taki próg w swoim życiu, ma czas próby, wzmożonego wysiłku. Nie uważam, że każdy musi wkraczać w dorosłość w taki sposób jak Oliver, czyli intensywnie, radykalnie i skrajnie, odrzucając dotychczasowe życie. Wiesław Saniewski pokazał człowieka, który był wychowywany przez nadopiekuńczą matkę i teraz to dzieciństwo daje o sobie znać. Mój bohater popełnia błędy, bo wciąż tkwi w tym dzieciństwie, nie uporał się ze wspomnieniami, nie przepracował ich. Dla niego wszystko jest albo czarne, albo białe, jest jednowymiarowe. Dlatego Oliver błądzi, ale w sumie dobrze, bo dzięki temu odkryje, co jest dla niego ważne. Czy jestem podobny do Olivera? Chyba nie. Miałem kompletnie inne dzieciństwo, a myślę, że jest to okres, który kształtuje nas na całe życie. Wspominam ten czas jako bardzo jasny, byłem szczęśliwym dzieckiem, co – mam nadzieję – teraz zaprocentuje.

Las Vegas na godziny

Nigdy nie pociągał mnie hazard. Nie obstawiałem na wyścigach konnych, nie chodziłem do kasyna, nie grałem w karty ani w kości. Pierwszy raz byłem na wyścigach konnych, gdy trafiliśmy z ekipą do Baden-Baden, gdzie rozgrywa się jedna scena "Wygranego". Ciekawe, że Wiesław Saniewski z wykształcenia jest, tak jak Frank, matematykiem, też ma swojego konia wyścigowego, którego wypuszcza w gonitwach i obstawia wyniki bukmacherów – nie uważa, żeby to hobby miało coś z hazardu. Mówi, że robi to z miłości do koni. Ja tego nie czuję – jedynie raz na jakiś czas lubię sobie zagrać w blackjacka, jadę do Las Vegas, spędzam w kasynach kilka godzin i potem na długo mam tego dosyć. Chyba nie mógłbym się uzależnić i grać codzienne. Nie interesuje mnie ten rodzaj ryzyka, można wygrać, ale można również stracić wszystko. Inna sprawa, że uprawiam taki zawód, tak niepewny fach, że całe moje życie jest jednym wielkim ryzykiem. Aktorstwo to największy hazard.