Wydaje się, że powoli z Ozona uchodzi powietrze. Ujmujący pięknoduch, który w swoich najważniejszych filmach ("5x2", "Sitcom") ze swobodą penetrował ciemne zakamarki mieszczańskich duszyczek, w końcu oświetlił własny egoizm. Najpierw z poruszającej historii "Czasu, który pozostał" (2005) wypreparował lanserski banał, a teraz wystawny kostiumowy melodramat pozbawił jakiegokolwiek napięcia. Nabierają mocy przypuszczenia, że obok pięknej obudowy kino Ozona zawsze ukrywało intelektualną pustkę i żonglerkę emocjami (tylko ładni aktorzy, tylko smutne tematy). Reżyser w wywiadach opowiada o zawoalowanych w "Angel" tropach interpretacyjnych: feminizmie i mizoginizmie, campie i queerze. Nic z tej atrakcyjnej listy nie przedostało się na ekran.

Punkt wyjścia jest podobny do poprzednich produkcji twórcy "8 kobiet". Znowu w filmowym "basenie" pływa "rybka zwana pisarką". Tytułowa Angel nie jest jednak inteligentna jak Agatha Christie, a Romola Garai w tytułowej roli nie ma nawet cienia seksapilu Ludivine Sagnier - Julie w "Basenie". Obecna w pierwszych filmach Ozona mgiełka perwersji została zastąpiona atrakcjami prosto z sex-shopu dla wyższych sfer.

Angel często wyobrażała sobie niebo z aniołkami. Aniołki miały małe, bystre oczka i zgrabne pupki. Były kwintesencją kiczu. Jak ona. A jednak tej pochodzącej z nizin społecznych dziewczynie udało się wykreować własne życie na podobieństwo aniołków. Postać Angel, czyli bohaterka powieści Elizbeth Taylor (oczywiście nie tej z ekranu), którą zaadaptował Ozon, była wzorowana na ulubionej pisarce królowej Wiktorii - Marie Corelli (1855 - 1924). W swoich powieściach, na których zrobiła fortunę, odwoływała się do sentymentalnych nastrojów czytelniczek. Prawdę mówiąc, innych nigdy nie zechciała poznać, dlatego w kostiumowym widowisku Ozona tytułowa bohaterka jest istotą pozbawioną charakteru. Jej życie nieustannie faluje pomiędzy jednym a drugim rautem, zakupem posiadłości, o której nie śniło się nawet Myszce Miki, inwestycją w absztyfikanta, który okaże się dobrym malarzem i wiarołomnym kochankiem, wreszcie subtelnym uczuciem do wyrozumiałej i zakochanej w Angel siostry fatalnego męża. Ale w tym życiorysie, który jest pyszną bombonierką, nie znajdziemy ani jednej czekoladki lekko zmurszałej, niedopasowanej. Historyjka toczy się leniwie, aktorzy grają ofiarnie, suknie z tafty zmysłowo szurają po podłodze, a amancki wzrok Michaela Fassbendera (mąż Angel - Esme) uwodzicielsko szura po widzach. Wszystko jest zatem prawie jak należy. Prawie, bo zabrakło kina...

"Angel" wprost odwołuje się do twórczości Douglasa Sirka (1897 - 1987), króla klasycznych hollywoodzkich melodramatów. Mało w Polsce znany Sirk ma - zwłaszcza wśród ambitnej publiczności - grupę lojalnych i oddanych fanów. Amerykanin był tylko spryciarzem, który paradnie uwznioślał kicz, a wysilony zachwyt zawdzięcza kondycji naszych czasów. Ale jego mdlejące kokoty w bladych rajstopach i bufiastych sukniach, bajeczne zachody słońca w technikolorze oraz wiarołomni amigos z pięknymi bicepsami dziarsko wybijającymi się na niepodległość spoza napiętej (od emocji) koszulki sprawiają, że wszystkie kobiety do dzisiaj mdleją z rozkoszy, a krytycy piszą o Sirku uczone dysertacje. Ozon liczył zapewne na to samo. No i się przeliczył.


ANGEL
Wielka Brytania/Francja/Belgia 2006; Reżyseria: Francois Ozon; Obsada: Romola Garai, Sam Neill, Charlotte Rampling, Michael Fassbender; Dystrybucja: Gutek Film; Czas: 134 min
Premiera: 24 sierpnia










Reklama