Tak się złożyło, że bez pingwina nie może ostatnio obyć się żaden film animowany (żeby wspomnieć choćby "Tupot Małych Stóp" czy "Madagaskar"). Tym razem nieloty zmuszone są do sprzecznej z ich naturą czynności surfowania. Główny bohater, ambitny pingwinek o imieniu Cody Maverick (to oczywiście aluzja do "Top Gun"), marzy o zostaniu mistrzem wodnej deski, co na Antarktydzie jest raczej trudne. Pasja Codiego nie spotyka się ze zrozumieniem jego bliskich, dla których szczytem ambicji jest praca w przetwórni ryb. Surfer jednak się nie poddaje, co w końcu przynosi efekty (obowiązkowy przekaz pozytywny). Spotyka nie tylko grupę podobnych mu pasjonatów, ale i mistrza o raperskiej ksywie Big Z, który sprzeda mu parę zawodowych sekretów, a przy okazji kilka życiowych mądrości.

Oglądając "Na fali" ma się wrażenie słuchania po raz kolejny tego samego dowcipu. Wiadomo, że od czasów "Shreka" każda pełnometrażowa animacja musi łączyć urok dawnego kina familijnego, z pastiszową zabawą kulturowymi kliszami. Z jednej strony mamy więc idylliczny obraz raju surferów: palmy, złociste plaże i spontaniczną zabawę, z drugiej dwuznaczne dialogi, pełne odniesień (mało czytelnych dla młodszego widza) do kontrkultury lat 60. Pingwiny są wyluzowane niczym Jeffrey Lebowski z głośnego filmu braci Coen (w wersji oryginalnej jeden z nielotów mówi tu nawet głosem Jeffa Bridgesa). Dialogi pełne wigoru, dzięki świetnemu jak zwykle tłumaczeniu Bartosza Wierzbięty, sąsiadują niestety z nie najwyższych lotów humorem gastrycznym. Nużą rozwlekłe sceny wodnych pojedynków, fascynujące chyba tylko dla bywalców plaż Waikiki. I choć pingwiny utrzymują się na fali z podziwu godną gracją, widzowi znacznie trudniej skupić uwagę.


"Na fali"
USA 2007; Reżyseria: Ash Brannon, Chris Buck; Dystrybucja: UIP; Czas: 85 min





Reklama