To prawda, że zdecydował się pan zrobić "Inland Empire" tylko dlatego, że Laura Dern zgodziła się wziąć w nim udział?

Uwielbiam Laurę. Oprócz tego, że jest znakomitą aktorką i ma czar gwiazd złotych czasów Hollywood, jest odważna. Zgodziła się grać w moim filmie nie wiedząc nawet kim będzie jej bohaterka! Ale wkurza mnie, gdy dziennikarze, wiedząc, że pracę nad "Inland Empire" zaczęliśmy bez scenariusza, twierdzą, że improwizacja to moja metoda pracy. Trudno o coś głupszego! Zawsze opieram się na precyzyjnym pomyśle, choćby to była wizja tylko jednego ujęcia albo fragmentu dialogu. Potem pomysły zaczynają się zazębiać i tworzą spójną całość. Podobnie pracuje kompozytor Angelo Badalamenti. Traktuję go jak brata. Na planie siadałem koło niego i gadałem jak najęty o tym, co chcę widzieć w danej scenie. A on grał to, co ja mówiłem. Słowa i muzyka były jak doskonałe małżeństwo.

Dlaczego po raz kolejny muzyka do pańskiego filmu była nagrywana w Czechach?

Reklama

Jak się mieszka w Los Angeles, trzeba mieć naprawdę niezły powód, żeby się z niego ruszyć. Uwielbiam LA za światło, za to, że w powietrzu wisi poczucie, że wszystko może się tam zdarzyć. W nocnych klubach jazzowych wciąż żyje atmosfera złotego wieku Hollywood. Nie przyszłoby mi raczej do głowy, żeby ot tak lecieć przez pół globu do Czech. Chodziło o pieniądze. Świetna orkiestra, znakomici muzycy, którzy, gdy przykładali smyczki do strun, wyczarowywali magiczne historie, nie rujnując przy tym mojego budżetu. Pamiętam też, że krzesła, na których siedzieli bardzo skrzypiały. Na ścieżce dźwiękowej to słychać. Większość znanych mi reżyserów zatrudnia orkiestrę z Seattle, ale to kompletnie inny dźwięk. Ja potrzebowałem czegoś, w czym czuć wschodnioeuropejski sznyt.

Z tego samego powodu do projektu trafili polscy aktorzy?

Nie, im się udało dzięki temu, że mam w Polce znajomości (śmiech). Po raz pierwszy przyjechałem do Łodzi w 2000 roku na Camerimage i zaprzyjaźniłem się z "łódzkim gangiem", jak nazywam organizatorów festiwalu. Gdy kompletowałem obsadę Marek Żydowicz zaprosił na przesłuchanie kilkoro aktorów z Warszawy i Łodzi. Nie chciałbym się powtarzać, ale Krzysztofa Majchrzaka i młodziutkiej Karoliny Gruszki po prostu nie mogę się nachwalić.

Inland Empire to region w południowej Kalifornii. Czy kręcił pan ten film w Łodzi ze względu na kwestie finansowe?

Reklama

W Łodzi się po prostu zakochałem, szczególnie w jej mrocznych, opuszczonych fabrykach przywołujących czasy dawnej świetności miasta jako tekstylnej stolicy Europy. Co do forsy, aż tak bardzo nie musiałem się martwić. Przyoszczędziłem na muzyce. Poza tym kręciłem cyfrową kamerą, więc wszystkie ujęcia mogliśmy do woli powtarzać, nie martwiąc się, że ubywa nam drogocennej taśmy filmowej.

Pana mroczne filmy, z porwaną fabułą stoją w opozycji do pedantycznie wręcz uporządkowanej codzienności.

To prawda, na co dzień lubię minimalizm i porządek w otaczającym mnie świecie. Jestem bardzo poukładany. Zawsze jem o tej samej porze. Co więcej, przez sześć,siedem miesięcy mogę jeść w kółko to samo, aż potem pewnego dnia nagle nie mogę już na to patrzeć. Wtedy zmieniam menu i wszystko gra.

Wygląda na to, że David Lynch nie ma żadnych problemów...
Frustracje i wątpliwości - to mnie prawie zabija na planie. Kilka razy przeszło mi nawet przez myśl samobójstwo, pierwszy raz chyba przy kręceniu "Człowieka słonia". Uparłem się, że sam się zajmę charakteryzacją. Ale to, co mi wychodziło było do bani. Przez cztery dni dostawałem szału.

Projektuje pan też coś dla siebie?




Nad "Inland Empire" pracowałem prawie trzy lata i mniej więcej tyle czasu zajęło mi wykonanie lampy własnego projektu ze stali i włókien poliestrowych. Projektuję też meble, pomagałem na przykład przy tworzeniu wystroju filmowego domu. Mojego autorstwa są też pojawiające się tam królicze głowy.

Kiedyś powiedział pan, że, aby być kreatywnym potrzebuje pan stałych dawek cukru.

Reklama

Lekarz mi w końcu powiedział, że hektolitry capuccino z cukrem to nie najlepsza dieta dla faceta w moim wieku. Ale to prawda, przez długie lata cukier był dla mnie inspiracją, ale nikt nie chciał ze mną o tym gadać. Ludzie często za to pytają czy to, że jestem również malarzem inspiruje mnie przy robieniu filmów, określaniu ich kolorystyki, faktury obrazu. Raczej nie, mogę chyba tylko powiedzieć, że oba ta fachy się wzajemnie się uzupełniają. Podobnie jak nie czerpię pomysłów ze snów. Raz mi się to tylko zdarzyło. Miałem spotkanie w Universal Studios. Przyjechałem za wcześnie i gdy czekałem siedząc w fotelu, nagle przypomniał mi się sen z poprzedniej nocy. Poprosiłem sekretarkę o papier i coś do pisania. Tak powstał zalążek "Blue Velvet".

Czy jest film, o którym pomyślał pan kiedyś, że powinien był go nakręcić?

"Lolita" Kubricka. Uwielbiam ten film.