To prawda, że "Inland Empire" widziała pani po raz pierwszy dopiero podczas premiery kinowej?

Tak, David nie chciał pokazać nam go wcześniej. Tak jak i nie wyjaśniał, o co w nim chodzi, kiedy go kręciliśmy. Jego zdaniem obcowanie z kinem nie polega na rozumieniu go, i to niezależnie, czy jest się aktorem czy widzem. Do pracującej z nim ekipy w końcu dotarło, że filmy Lyncha to nie standardowe historie, a feeria obrazów, a przy pracy nad nimi przydają się bardziej pokłady podświadomości niż chłodna analiza roli. To przywilej pracować z kimś, kto wierzy w inteligencję widza i pozwala mu na własną, indywidualną interpretację swojej twórczości. Choć muszę przyznać, że teraz rozumiem z tego filmu tak samo mało, jak w czasie prac nad nim! (śmiech). Nie chciałabym być na miejscu dziennikarzy, którzy będą musieli go recenzować.

Z Lynchem pracowała pani już wielokrotnie. Często zresztą porównuje się was do Almodovara i Carmen Maury. Czym tym razem różniła się wasza współpraca?

Reklama

David zna mnie odkąd miałam 17 lat, byłam jeszcze w szkole, kiedy kręciliśmy "Blue Velvet". Śmiało mogę powiedzieć, że tylko moja matka jest mi bliższą osobą. Tym razem w ogóle nie było scenariusza! Uwielbiam Davida, ale ile można skakać na główkę do basenu, w którym nie wiadomo, ile jest wody? Nad "Inland Empire" pracowaliśmy ponad trzy lata! On był nieugięty, niczego nam nie chciał zdradzić. W Los Angeles mieszkamy na tej samej ulicy i często na siebie wpadamy. W czasie tych spotkań próbowałam kilka razy wypytać go o jakieś konkrety. Bąkał coś pod nosem, aż w końcu Jay, jego asystent, przyniósł mi 15 stron monologu, którego miałam się nauczyć na następny dzień.

Mówi to pani, jakby to były najbardziej standardowe metody pracy.

Wychowałam się w rodzinie aktorskiej (rodzicami Laury są nominowani do Oscara Bruce Dern - "Czyż nie dobija się koni?", "Wielki Gatsby" i Diane Ladd - "Chinatown" - przyp. red.). Gdy miałam siedem lat, letnie wakacje spędziłam na planach u trzech reżyserów z którymi pracowali moi rodzice: Martina Scorsese, Alfreda Hitchcocka i Hala Ashby. Od razu wiedziałam, że chcę być aktorką i grać u kogoś niezwykłego. Aktorstwo to najwspanialszy zawód na świecie, ze wszystkim co się z nim wiąże. Przejście po czerwonym dywanie albo udzielanie wywiadów może być świetną zabawą i korzystam z tego, nie zamierzam stroić fochów albo obrażać się na dziennikarzy. Moim mężem jest muzyk, więc potrzebę otaczania się ludźmi sztuki mam chyba w genach. Jestem szczęśliwa, że moje dzieci mogą dorastać, obserwując jak rodzice realizują się zawodowo przez sztukę.

Jak pani dobiera role?

Reklama

Aktorstwo to podejmowanie ryzyka, dlatego zawsze decyduję się na role skomplikowanych bohaterek, często takich, w stosunku do których trudno odczuwać empatię. Zresztą na takich postaciach się wychowałam. Jako dziecko i nastolatka nie widziałam nigdy uczuciowej historii we współczesnym wydaniu, gdzie dwójka miłych ludzi spotyka się, zakochuje, żyje długo i szczęśliwie. Takie filmy nie istniały! Dojrzewałam na "Nocnym kowboju" czy "Klute". Pamiętam, jak moi rodzice założyli kablówkę. Pierwszym filmem, jaki obejrzałam była "Mechaniczna pomarańcza" Kubricka. Miałam 12 lat. Zakochałam się w kinie na zabój.

"Inland Empire" sugeruje, że Hollywood to miejsce, w którym marzenia częściej lądują w koszu na śmieci niż się spełniają.

Myślę, że David pokazuje obie te możliwości. Jest blichtr i limuzyny, ale też przedmieścia Los Angeles i setki bezdomnych na ulicach. Nie mam zamiaru się wymądrzać, że wiem o co mu chodzi. Wiem tylko jedno: przed rozpoczęciem seansu każdego filmu Lyncha powinien się pojawiać napis: "Proszę zapiąć pasy".