Scenariusz oparty został na autobiograficznej powieści Dimitria Verhulsta „La Merditude des Choses”, która zyskała w Belgii i Holandii status książki kultowej, zdobyła też spory rozgłos poza Beneluksem. Proza Verhulsta jest bardzo filmowa: zderza komizm z tragizmem, wzięty z życia absurd kontrastuje naturalizmem, trudne dojrzewanie podaje w sosie ekscentrycznym. Obrazowo, plastycznie, dosadnie, z szaleństwem, nostalgią, ale też wiarygodną psychologią.

Reklama

Młody filmowiec Feliks Van Groeningen przekuł powieściowe obrazy na filmowe kadry sprawnie. Utyka wprawdzie gdzieniegdzie na spójności gry tonacji i nastrojów, ale też z fantazją potrafi doprowadzić do czołowego zderzenia krańcowo różnych poetyk.

Tytuł, który można by rozumieć mniej więcej jako „Gówniane rzeczy”, w angielskiej wersji przetłumaczono eufemistycznie jako „Pechowcy”. Polska wersja – „Boso, ale na rowerze” dosyć mi się podoba. Nawiązanie do Grzesiukowego „Boso, ale w ostrogach” wydaje się bowiem w tym wypadku zasadniczo trafne. Choć u Grzesiuka urodzenie na Czerniakowie skazywało na gorszość, ale też dawało sznyt rodem z półświatka, męskiego hartu, fantazji. U Verhulsta i Van Groeningena pochodzenie z rodziny uważanej przez otoczenie za nienormalną to jednak bardziej trauma wpędzająca w kompleksy, nostalgia pojawić się może dopiero wtedy, gdy się do przeszłości nabierze dystansu, gdy się już znajdzie swoje miejsce w życiu.

Tego swojego miejsca szuka kilkunastoletni Gunther Strobbe. Jego rodzinka to patologia na całego. Mieszka w zapyziałym miasteczku z ojcem, jego trzema braćmi i babcią. Tatuś pije z wujkami na umór. Co chwila któryś idzie do więzienia za jakiś drobiazg, komornik coś zajmuje, w nocy na sąsiednim łóżku wujek testuje nowe pozycje z jakąś panienką, rano całe rozrywkowe towarzycho trzęsie się w delirce, Gunther ma problemy w szkole, koledzy traktują go jak trędowatego. Słowem kompletna degeneracja. Tyle że mimo wszystko naznaczona całą masą elementów baśniowych.

Reklama

Rowerowe wyścigi na golasa, bicie rekordu Guinnessa w piciu piwa, alkoholowy tour de France rozgrywany w miejscowej mordowni. Oto konkurencje, w których bracia Strobie nie mają sobie równych. A że mają swoisty kodeks honoru i rodowej dumy, kochają swą mamę do tego stopnia, że strzelają do gołębi sąsiada, by nie paskudziły na pranie, a do tego ryczą jak bobry, oglądając w telewizji koncert swego idola Roya Orbisona, koniec końców dają się przecież lubić.

Tylko że Gunther, choć chętnie wyśpiewuje z wujami w knajpie piosenki o cipce, nie chce być Strobbe. Piętno nieudacznika zaczyna mu ciążyć, chce się uczyć, dzięki babci ląduje w szkole z internatem i zaczyna odnajdować swój talent i swoje miejsce, choć tożsamość rodzinna wciąż go dopada.

Najlepiej radzi sobie Van Groeningen z inscenizowaniem scen wariackich. Naznacza je absurdem, oswaja rubasznym humorem, choć drastyczności też nie oszczędza. „Boso, ale na rowerze” najlepiej sprawdza się więc wtedy, gdy jest zabawnie. Gorzej radzi sobie reżyser z punktowaniem miejsc, które powinny być autentycznie przejmujące.

Reklama

Wątek dojrzewania do buntu wypada jeszcze jako tako, ale gdy Van Groeningen opowiada o dylematach dorosłego już Gunthera, za często ucieka się do klisz nasiąkłych tanim patosem. Na szczęście jednak potrafi się od tych mielizn odbić, nadać wulgarnościom i zwariowanym anegdotom z pierwszej części głębsze znaczenie.

Ostatecznie więc „Boso, ale na rowerze” to film przyjemnie odlotowy, ale też cierpko smutny, pokazujący młodzieńczą mękę zerwania z gębą i zdobycia własnej twarzy, a nie koniecznie zapijaczonej mordy. A że momentami idzie ta życiowa edukacja za gładko, momentami zaś zbyt na siłę pod górkę, można filmowi darować.