Greengrass pozornie wyważał drzwi już uchylone, choćby przez oscarowy „The Hurt Locker”, ale przecież mimo wszystkich wyróżnień, film Kathryn Bigelow sukcesu kasowego jednak nie odniósł. Greengrass zarobił trzy razy więcej, choć o jakimś oszałamiającym wyniku finansowym i w tym przypadku trudno mówić.

Reklama

Na warsztat wziął reżyser książkę „Imperial Life w Emerald City” autorstwa byłego szefa biura Washington Post w Bagdadzie Rajiva Chandrasekarana, przerobioną na scenariusz przez hollywoodzkiego speca od podobnych zadań Briana Helgelanda. Wykroił z tego thriller faktu mocno zahaczony w twardych faktach irackiej wojny, ale żeniący owe fakty z akcją wystylizowaną na wzór historii o Jasonie Bournie.

Skojarzenie tym mocniejsze, że podobnie jak w tamtych filmach w głównej roli wystąpił Matt Damon. Tutaj wciela się w Roya Millera – amerykańskiego oficera poszukującego w Iraku broni masowego rażenia tuż po zajęciu Bagdad. W kolejnych lokalizacjach wyznaczonych na podstawie danych dostarczonych przez tajemniczego informatora o kryptonimie Magellan niczego nie udaje się znaleźć. Miller zaczyna podejrzewać, że informacje wywiadu są nic niewarte i we współpracy z miejscowym rezydentem CIA zaczyna prywatne śledztwo w sprawie Magellana.

Rozpisanie problemu przyczyn amerykańskiej interwencji w Iraku na wojenno-szpiegowski thriller nie było pomysłem złym. Tym bardziej że Greengrass potrafi takie kino zainscenizować, godząc precyzję wtajemniczania w intrygę z paradokumentalnym autentyzmem. Niby-reportażową, rejestrującą wycinki zdarzeń, roztrzęsioną kamerą udaje mu się pokazać chaos wojny i złożoną tkankę splątanych racji. W kolejnych akcjach nie wiadomo, kto jest przyjacielem, kto wrogiem, kto do kogo strzela, kto chce zatuszować kompromitujące układy z ludźmi Saddama, a kto wydobyć prawdę na jaw. Toczy się konflikt o to, jak ma wyglądać Irak powojnie. Waszyngtońska administracja ma zamiar oddać władzę w ręce marionetkowych przywódców emigracyjnej opozycji, oponenci twierdzą, że taki scenariusz doprowadzi do długotrwałej okupacji i próbują przeforsować plan pozyskania miejscowych sił.

Reklama

W książce wydanej niedługo po amerykańskiej inwazji Chandrasekaran opisuje sielskie życie w bagdadzkiej Zielonej Strefie i nieporadne wysiłki Paula Brehmera, by uwiarygodnić akcję i ogarnąć coraz bardziej wymykającą się z rąk sytuację. Greengrass tożsamość części protagonistów zmienił, ale i tak wiadomo, o kogo chodzi. Z konieczności też całą zagmatwaną siatkę interesów uprościł do jednoznacznie zideologizowanej wizji złych ludzi Busha, złapanych w pułapkę dziennikarzy i tych, którzy na tej wojnie tracą życie w imię niejasnych gier. Wizja to zbyt przejrzysta, łopatologiczna i bliska demagogicznie uproszczonemu przekazowi z filmów Michaela Moore’a.

Jako film pokazujący prawdę o początkach irackiego konfliktu sprawdza się więc „Green Zone” średnio. Jako thriller znacznie lepiej. Rwany montaż, brawurowe prowadzenie kamery na wzór zdjęć reporterskich, ostentacyjne ignorowanie spektakularności wrzuca w sam środek akcji, w kocioł obław, pościgów, chaotycznych strzelanin, w uliczny tłum pełen ukrytych wrogów. To największa zaleta filmu Greengrassa. Ale choć wciągający, inteligentnie skonstruowany, jest też „Green Zone” zbyt grubymi nićmi szyty, by można go było uznać za coś więcej niż tylko solidną rozrywkę i niesolidną propagandę.