"Adam"
USA 2009; reżyseria: Max Mayer; obsada: Hugh Dancy, Rose Byrne, Peter Gallagher; dystrybucja: Imperial-Cinepix; czas: 99 min; Premiera: 5 lutego; Ocena 4/6



Raz na jakiś czas zdarza się trafić na film teoretycznie bazujący na ogranych schematach, a jednak unikający wtórności ich mechanicznego powtarzania, odświeżający formułę opowiadania oryginalnym tonem narracji. „Adam” Maksa Mayera jest właśnie jednym z takich przypadków. Na pozór wszystko już było. Był „Rain Man”, „Przebudzenia”, Śniegowe ciastko”, a autyzm w kinie hollywoodzkim doczekał się obowiązkowej formuły rozgrywania na wciąż tej samej nucie oswojenia i emocjonalnego szantażu bazującego na wzruszeniach i współczuciu. W „Adamie” pozornie jest podobnie. Oto chory na zespół Aspergera Adam poznaje nową sąsiadkę. Niedawno umarł jego ojciec. Bez niego trudno mu funkcjonować. Adam ma trudności z komunikacją, ze zrozumieniem uczuć innych. Umie mówić tylko wprost, nie potrafi kłamać, żartować. I wszystko bierze wprost, nie wyczuwa ukrytych znaczeń, nie rozumie konwenansów. Ma więc problemy z egzystowaniem wśród „normalnych”. Pracuje w laboratorium zabawkarskim jako elektronik. Zostaje zwolniony, bo jest za dobry. Konieczność zmiany pracy, a być może mieszkania, przyprawia go o paniczny strach.

Wtedy w jego życiu pojawia się Beth. Sama w trudnej sytuacji, zraniona przez byłego chłopaka, w dodatku obciążona procesem uwielbianego bezgranicznie ojca. Początkowo nieświadoma choroby Adama bierze go za dziwaka. Ten pokazuje jej swoje astronomiczne planetarium, szopy w Central Parku. Gdy w końcu problemy Adama wychodzą na jaw, Beth uczy się go rozumieć i akceptować. Adam imponuje jej wiedzą, dziecięcą prostolinijnością, która z czasem staje się jednak coraz bardziej kłopotliwa.

Reklama



Nie jest to prosta bajka z happy endem oswajająca inność. Reżyser Max Mayer, choć stosuje melodramatyczne chwyty, potrafi nimi zagrać bez znaczenia kart. Zmienić jakiś drobiazg, detal i nadać nowy kontekst pozornie błahym, typowym sytuacjom. Przy czym choroba bohatera nie służy mu tylko jako urozmaicenie filmowego świata, ale staje się jakimś testem dla hipokryzji, sformalizowanych rytuałów tych „normalnych”, zdrowych. Mayer jest konsekwentny. Unika oczywistych kontynuacji, ale też nie kombinuje. Z czasem trochę się wikła w klisze, ale na szczęście potrafi się w porę wyplątać. Ot, zwyczajnie wciąga w świat Adama i opisuje go oczyma Beth. Można mu wytknąć sentymentalizm bliski złym romantycznym komediom, rozmaite niedociągnięcia dramaturgiczne, ale jego film ma tę zaletę, że robiony jest z sercem.

To się po prostu czuje. Urocza jest ta opowieść, zaraźliwie optymistyczna, osadzona w wiarygodnym tle. Nieserwująca natrętnych humanistycznych przesłań. Nie wiadomo, kiedy i jak zmusza do zaciskania kciuków za szczęście dorosłego dzieciaka w brawurowej interpretacji Hugh Dancy’ego. Partnerująca mu Rose Byrne też jest świetna, ale to Dancy kradnie serca prostolinijnym urokiem, zakłopotaniem szczerością, bez uciekania się do tanich grepsów. Urocza jest ta opowieść, prostolinijna, szlachetnie naiwna. Do tego stopnia, że nawet motto z „Małego księcia” nie brzmi tu pretensjonalnie czy fałszywie. Niby niewiele, a potrafi ucieszyć.