"Wrota do piekieł" (aka "Drag Me to Hell")
USA 2009; Reżyseria: Sam Raimi; Obsada: Alison Lohman, Justin Long, Lorna Raver, David; Czas: 100 min; Dystrybucja: Best Film; Premiera: 1 stycznia 2010; Ocena 4/6



Założona przez Raimiego firma Ghost House produkuje horrory raczej dość niskich (poza nielicznymi wyjątkami) lotów. Raimi zaś wrócił do korzeni w sensie dosłownym. Za niezbyt wielkie pieniądze zafundował sobie partyzancką powtórkę z oldskulowej tandety w stylu lat 80. „Wrota do piekieł” to kino ostentacyjnie wręcz czerpiące z tandetnej poetyki kina grozy z czasów, gdy Raimi zaczynał swoją przygodę z tym gatunkiem. Stylistyczne i fabularne podobieństwa do „Evil Dead” nietrudno zauważyć. Z tym tylko, że Raimi rezygnuje z efektów w stylu gore na rzecz dyskretnego i zdrowego pastiszu.

Opowiada historię najbanalniejszą z możliwych. Oto młoda, ambitna pracownica niewielkiego banku Christine ma szansę na spory awans. Chce udowodnić samej sobie, że stać ją na coś więcej niż tytuł Miss Wieprzowiny zdobyty w prowincjonalnym konkursie piękności, a przy okazji pokazać rodzicom swego chłopaka, że jest coś warta. Gdy więc do banku przychodzi stara Cyganka, by prosić o odroczenie spłaty kredytu, Christine, chcąc okazać przed szefem stanowczość, odmawia. Upokorzona kobieta rzuca na Christine klątwę – przyzywa rogatego demona Lamię, który po trzech dniach ma porwać ją do piekieł. Przy pomocy jasnowidza i kobiety medium dziewczyna stara się zmienić nieuchronne koleje losu.

Reklama



Właściwie od początku czuje się tu podstęp. Raimi niby straszy, najprostszymi zresztą metodami, a jednocześnie śmieszy, co i rusz wynajdując zaskakujące kontrapunkty dla konwencjonalnych horrorowych zagrywek. Takie choćby jak wampirze uzębienie, które okazuje się sztuczną szczęką. Owszem mamy tu wymiotowanie krwią, muchy w nosie, wypluwane robaki, demoniczne hałasy, telekinetyczną nawalankę i inne atrakcje. Ale to wszystko inscenizuje Raimi oszczędnie, popada momentami w groteskową hiperbolę, ale skutecznie ucieka przed makabrycznym chichotem. Całą historię, jak i każdy element tworzącej ją ornamentyki z osobna zdaje się Raimi ujmować w cudzysłów. I wcale go nie domyka, przez cały czas utrzymując delikatną równowagę między pastiszem a grozą na serio.

Czerpiąc garściami z klasyki (i siebie samego), stworzył dzieło skrzące się humorem, ujmujące witalną świeżością, z ekranu niemal bije czysta rozkosz, jaką daje układanie klocków w surrealistyczne figury przez rozkapryszonego dzieciaka. Z jedną jedyną istotną wadą – nadmierną przewidywalnością. Jak w klasycznym horrorze bywa Raimi konserwatywnie moralizatorski. To, co spotyka główną bohaterkę, jest karą za naruszenie zasad Dekalogu, ale i rachunkiem w skali mikro wystawionym chciwości zgniłego kapitalizmu w dobie kryzysu. Tyle że tak naprawdę chodzi jednak o zabawę w żonglowanie kliszami, w jazdę bez trzymanki przez horrorowe repozytorium z pomysłami tak wariackimi jak atak przeklętej chusteczki albo ofiara z nawiedzonej kozy. W rękach Raimiego nawet takie wyświechtane i tanie chwyty, choć nie powinny, jednak działają. Czyżby to sygnał, że wobec znużenia japońskimi eterycznymi duchami, ślepą uliczką gorno i torture porn, rozczarowaniem płytkimi remake’ami klasyki to właśnie powrót do nie do końca poważnej estetyki lat 80. może dać kopa przywiędniętemu dziś nieco gatunkowi horroru?