Początkowo nic nie zapowiadało takiego rozczarowania. Deklaracje sugerujące, że Haneke podjął się realizacji czarnej komedii, traktowano jako zapowiedź nowego otwarcia w karierze mistrza. Niestety, stało się coś zgoła przeciwnego. „Happy End” przypomina szkolny bryk streszczający dotychczasowe poglądy reżysera w możliwie skondensowanej i łatwej do przyswojenia formie.

Reklama

Haneke drepcze zatem w miejscu i porusza się w kręgu tematycznych obsesji, którym hołduje od samego początku kariery. Wzorem swych wcześniejszych filmów, Austriak piętnuje w „Happy End” władzę, jaką zaczyna sprawować nad naszym życiem technologia. Kolejny raz w karierze szkicuje także na ekranie portret dysfunkcyjnej rodziny. Sama tendencja reżysera, by powracać wciąż do tych samych motywów nie ma w sobie jeszcze niczego alarmującego. Haneke często sięgał po to rozwiązanie, by jego dzieła mogły uzupełniać się wzajemnie bądź wchodzić ze sobą w twórczy dialog. Kłopot w tym, że „Happy End” nie wzbogaca go o choćby jedno interesujące zdanie.

Nowy film austriackiego mistrza ujawnia swą miałkość zwłaszcza, gdy porówna się go z poprzednim dziełem reżyser – „Miłością”. W obu filmach pojawia się zresztą ten sam protagonista – Georges Laurent (Jean – Louis Trintignant). W „Miłości” był on bohaterem pełnym sprzeczności, napędzanym przez uczucie do ciężko chorej żony i roztrząsającym na naszych oczach skomplikowane dylematy moralne. W „Happy Endzie” ta fascynująca niegdyś postać zostaje zredukowana do roli zrzędliwego staruszka, którego jedyną ambicję stanowi jak najszybsze zejście z tego świata.

Reklama
Reklama

Gorycz patriarchy umacnia postawa jego potomków – ludzi nieszczęśliwych, przepełnionych hipokryzją i naznaczonych niespełnieniem. Problem w tym, że perypetie bohaterów niespecjalnie nas obchodzą. Laurentowie może i niespecjalnie dają się lubić, ale ich drobne grzeszki są niczym wobec krzywd, które wyrządzali sobie przed laty protagoniści „Siódmego kontynentu”. Na nic zda się w tym przypadku argument, że „Happy End” ma być filmem z założenia lżejszym. Elementy antyburżuazyjnej satyry w ujęciu Hanekego nie mają w sobie finezji emanującej przed laty z kina Luisa Bunuela. Humor Austriaka jest na tym tle ciężkawy, wymuszony i wyraźnie obcy jego artystycznej wrażliwości.

Wyłaniający się z „Happy End” obraz klęski wybitnego reżysera zaskakuje, ale ma też w sobie coś głęboko poruszającego. Haneke doświadcza w końcu sytuacji, w której snute przez niego od dawna proroctwa o kryzysie europejskich wartości, doczekały się spełnienia. Nietrudno zrozumieć, że przerażony trafnością własnych diagnoz reżyser zdecydował się tym razem na eskapizm. Warto jednak mieć nadzieję, że Haneke otrząśnie się jeszcze z szoku i wróci, by powiedzieć nam coś naprawdę istotnego. W dzisiejszych, trudnych czasach jego mądry głos jest nam potrzebny bardziej niż kiedykolwiek.

"Happy End"; reżyseria: Michael Haneke; w kinach od 16 marca 2018

Trwa ładowanie wpisu