Kanwą opowieści jest sprawa „Pentagon Papers”, utajnionego raportu liczącego 7 tysięcy stron, którego najważniejszą treść stanowiły niezbite dowody, że od samego początku konfliktu wietnamskiego wysoko postawieni oficjele amerykańscy uważali, że wojna jest nie do wygrania, jednak z powodu politycznych kalkulacji nie informowali o tym opinii publicznej. W aferę umoczone były cztery kolejne administracje prezydenckie, z ekipą uwielbianego Kennedy’ego włącznie. Dokumenty wykradł, a następnie przekazał mediom Daniel Ellsberg, były komandos i konsultant wojskowy, można by rzec – Edward Snowden epoki Nixona.

Reklama

Skądinąd to właśnie Nixon robi u Spielberga za główny czarny charakter, mimo że paradoksalnie nie był nawet osobiście wymieniony w „Pentagon Papers”, obejmujących wydarzenia przed objęciem przez niego prezydentury w 1969 roku. Film zatem nieco upraszcza całą intrygę (choć gorzkie słowa pod adresem JFK też tu padają), niemniej wiernie trzyma się podstawowych faktów historycznych, a zastosowane schematy narracyjne pozwalają zgrabnie go wpisać w zamierzoną koncepcję nieformalnego prequela „Wszystkich ludzi prezydenta” o aferze Watergate.

Podobnie jak klasyczny thriller Alana J. Pakuli, „Czwarta władza” śledzi epokowe wydarzenia oczami dziennikarzy „Washington Post”; rolę redaktora naczelnego Bena Bradleego, za którą Jason Robards ze „Wszystkich ludzi prezydenta” dostał Oscara, u Spielberga z werwą odgrywa Tom Hanks. Widzimy więc, jak dziennikarze „Posta” w roku 1971 przejmują temat od zablokowanego zakazem sądowym „New York Timesa”, tropią Ellsberga i decydują się drukować raport nawet po tym, gdy rząd każe im przestać.

W swojej istocie „Czwarta władza” nie jest bowiem filmem o Wietnamie. Nie jest także filmem o Ellsbergu – tu zainteresowanych mogę odesłać do udanej fabuły „Akta z Pentagonu” z Jamesem Spaderem albo jeszcze lepszego dokumentu „Człowiek, który pokonał Pentagon”, pokazywanego u nas na festiwalu Watch Docs. Nie chodzi też o skorumpowany Biały Dom Nixona. Zamiast tego Spielberg oraz scenarzyści Liz Hannah i Josh Singer (nagrodzony przed dwoma laty Oscarem za podobny w duchu „Spotlight”) stworzyli inspirujący pean na cześć wolności prasy, Pierwszej Poprawki i demokracji jako takiej. Ale uwznioślona zostaje tu również misyjna rola mediów, ich solidarność ponad podziałami, współpraca rywalizujących na co dzień redakcji w sytuacji kryzysowej.

Reklama

Oczywiście nie sposób oddzielić wydarzeń historycznych ukazanych w „Czwartej władzy” od bieżących wydarzeń politycznych, od czego zresztą Spielberg się nie odżegnuje. Rzecz jasna, gdy za lekcję etyki biorą się hollywoodzcy liberałowie, z lubością bijący w znienawidzonego Trumpa, zdrowy dystans odbiorczy jest jak najbardziej wskazany. Niemniej w dobie ignoranckiej administracji obecnego prezydenta, który rozpoczął kadencję od wypowiedzenia totalnej wojny mediom, teza filmu, jakoby Trump był ulepiony z tej samej gliny co Nixon, bynajmniej nie wydaje się naciągana. Mówimy wszak o kabotynie, który ostatnio zdecydował się przyznawać osobiste nagrody za „fake newsy” – podczas gdy samemu pozostaje jednym z ich największych twórców i kolporterów w skali globalnej.

Reklama

Może więc i Spielberg nie jest naszym wymarzonym autorytetem moralnym, ale trudno nie docenić, gdy z niekłamaną pasją trąbi o potrzebie prawdy i wynosi na piedestał tych, którzy mieli/mają odwagę o nią walczyć bez względu na cenę. To budujący przekaz, a do tego podany w ciekawym opakowaniu; żaden tam nudny wykład od starszego pana z Hollywood. Pozornie statyczny film z nerwem odsłania przed widzem kulisy nie tylko śledczego dziennikarstwa. Kamera Janusza Kamińskiego jest zawsze w ruchu, podrywa się z siedzeń wraz z bohaterami, biega wraz z nimi po tętniącym życiem newsroomie, zagląda przez ramię korektorom ślęczącym nad odręcznymi poprawkami, z niemym uczuciem przygląda się pracy pras drukarskich czy matryc do odlewu czcionek. Jest w tym wszystkim wartość sentymentalna, mitotwórcza, ale jest też uczciwe uchwycenie idei zawodu, który dziś, przy ekspansji mediów społecznościowych, co poniektórzy chcieliby już widzieć w lamusie, i który coraz częściej musi walczyć o reputację. W jednej z wczesnych scen filmu odgłos wystrzału z karabinu maszynowego w wietnamskiej dżungli przechodzi stopniowo w obraz mężczyzny uderzającego w klawisze maszyny do pisania – za tak elektryzujące momenty bez trudu można wybaczyć Spielbergowi sporadyczną bombastyczność, tak przecież charakterystyczną dla reżysera, który jednakże tym razem zachowuje relatywną powściągliwość.

Media

Ale „Czwarta władza” jest także, co może zaskakiwać, najbardziej feministycznym filmem Spielberga od czasu „Koloru purpury” z 1985 roku. Niemal wszystkie dzieła „wiecznego chłopca” Fabryki Snów koncentrują się wszakże na męskich protagonistach, gdy tymczasem „Czwarta władza” w centrum narracji stawia kobietę, wydawczynię „Washington Post”, Katharine „Kay” Graham, graną przez Meryl Streep. Znamienne, że we „Wszystkich ludziach prezydenta” Pakuli postać Graham w ogóle się nie pojawiała, podczas gdy u Spielberga – znak czasów – gra pierwsze skrzypce.

Katharine Graham przez ponad dwie dekady była wierną żoną, matką czwórki dzieci i gospodynią domową bez ambicji zawodowych, gdy nagle w jednej chwili, po samobójstwie męża, została właścicielką „Posta”, „Newsweeka” i kilku stacji telewizyjnych. Film pokazuje Graham jako sukcesywnie emancypującą się kobietę w męskim świecie. Początkowo jest zagubiona i zbyt nieśmiała, by zdecydowanie zabrać głos nawet na posiedzeniu własnego zarządu, złożonego prócz niej z szeregu identycznie wyglądających starszych białych mężczyzn. W miarę rozwoju fabuły bohaterka nabiera pewności siebie, a scenariusz stwarza okazję Streep do paru popisowych oracji, choć wybitna aktorka nawet w tych mniej obliczonych na efekt, niemówionych scenach potrafi robić wrażenie – choćby tym, jak w skupieniu przygryza wargi, jak nerwowo krząta się po pokoju z telefonem w dłoni w trakcie podejmowania kluczowych decyzji. Wbrew powszechnej opinii, że Streep nominuje się w ostatnich latach do Oscara tylko z urzędu, nominacja za rolę Kay Graham jest w pełni zasłużona.

Bardzo istotny dla wymowy filmu okazuje się także wątek przyjaźni Graham z sekretarzem obrony Robertem McNamarą (Bruce Greenwood), zamieszanym w aferę „Pentagon Papers”. W pewnym momencie bohaterka musi wybierać między lojalnością wobec długoletniego przyjaciela a powinnością zawodową, co Spielberg wykorzystuje do postawienia prowokacyjnych pytań o granice etyki dziennikarskiej tudzież zażyłość między dziennikarzami a politykami. Czy zawsze jest naganna? A co z – że rozszerzę problem o własne podwórko – z poufałością między krytykami filmowymi a filmowcami, szczególnie rzucającą się w oczy w czasach wzajemnego obsypywania się lajkami i serduszkami w mediach społecznościowych? Cóż, ze swojej strony mogę Państwu „Czwartą władzę” serdecznie polecić i jednocześnie zapewnić, że nie mam Spielberga w znajomych na fejsie.

Trwa ładowanie wpisu

„Czwarta władza”; USA 2017; reżyseria: Steven Spielberg; dystrybucja: Monolith; czas: 116 min