Clooneyowi nie można odmówić reżyserskiej ambicji – udowodnił ją już debiutanckim „Niebezpiecznym umysłem”, potwierdził m.in. znakomitym „Good Night and Good Luck”, w którym historia konfliktu dziennikarza Edwarda Murrowa z senatorem McCarthym stała się pretekstem do refleksji na temat mediów i polityki (dziś, ponad dziesięć lat po premierze, ten film wydaje się jeszcze bardziej aktualny). W „Suburbiconie” Clooney znów wraca do lat pięćdziesiątych, szukając paraleli ze współczesną Ameryką. I odnajduje je bez trudu, być może nawet zbyt łatwo, bo diagnozy, które stawia, są mocno spóźnione i niespecjalnie przenikliwe.

Reklama

Choć cała opowieść zaczyna się pysznie: wjeżdżamy na amerykańskie przedmieścia niczym z folderu reklamowego. Błyszczące nowością, wypucowane, szczęśliwe, pełne roześmianych ludzi. Spełniony sen każdego Amerykanina z niższej klasy średniej. Lecz oto do jednego z domów wprowadza się afroamerykańska rodzina, a podmiejska idylla rozsypuje się niczym domek z kart. „Nie jesteśmy rasistami, ale…” – wraca nieśmiertelna mantra każdego kołtuna, ciśnienie gwałtownie rośnie, a zadowoleni z siebie mieszkańcy Suburbiconu zamieniają się nagle żądną krwi tłuszczę – dać im pochodnie i widły, a mogliby wystąpić w ostatnich scenach klasycznego „Frankensteina”. Nawet jeśli to pomysł niezbyt oryginalny, lecz – szczególnie w Ameryce czasów Trumpa, Charlottesville i Breitbart News – z pewnością wart powtórzenia. Niestety polityczna i społeczna satyra szybko schodzi na dalszy plan, a zamieszki stają się jedynie tłem dramatycznej historii, która rozegra się w rodzinie Lodge’ów: Gardner (Matt Damon) postanawia pozbyć się swojej żony Rose i związać się z jej siostrą bliźniaczką Margaret (Julianne Moore w podwójnej roli), lecz na drodze do pełnej realizacji planu staną jego syn Nicky, pewien dociekliwy agent ubezpieczeniowy oraz dwóch żądnych kasy przestępców.

Trwa ładowanie wpisu

Scenariusz „Suburbiconu” wyszedł spod pióra Joela i Ethana Coenów, podobno gdzieś w połowie lat 80., tuż po tym, jak bracia debiutowali fantastycznym „Blood Simple”. Wątek rodziny Lodge’ów jest podręcznikowo coenowski: opowieść o chciwości, która prowadzi do tragedii ma mroczny wdzięk moralitetu zderzonego z groteską. A jednak wydaje się, że bracia nieprzypadkowo zostawili ten scenariusz w szufladzie. Po latach – zwłaszcza po „Fargo” czy „Poważnym człowieku” – „Suburbicon” przypomina raczej przymiarkę do scenariusza. Stąd być może potrzeba uzupełnienia fabuły wątkiem rasowej nienawiści, który niestety nijak nie składa się w całość z rozgrywającym się w domu Lodge’ów dramatem. W rezultacie oglądamy dwa filmy, na siłę ze sobą zlepione, w jakiś sposób wzajemnie się unieważniające, bo żaden z tematów nie ma możliwości w pełni wybrzmieć. W ostateczności sprowadza się to do powtarzania sloganów, z jednej strony o rasizmie i bigoterii, z drugiej, o tym, że „W strasznych mieszkaniach strasznie mieszkają straszni mieszczanie”. A to na dobrą sprawę nie było wielkim odkryciem nawet w czasach Tuwima.

Reklama

Suburbicon, USA 2017, reżyseria: George Clooney, dystrybucja: Monolith, czas: 105 min