– I ja żegnałam kiedyś kogoś – śpiewała piosenkę Osieckiej Łucja Prus. Każdy żegnał kiedyś kogoś, a w tych rozpisanych często na tygodnie, miesiące i lata pożegnaniach paradoksalnie więcej było żartów, ironii niż złowróżbnego kiru. W "Moich córkach krowach", od tytułu poczynając, chodzi właśnie o oddanie skomplikowanej postawy wobec śmierci, czyli de facto wobec życia.

Reklama

Kinga Dębska, absolwentka praskiej szkoły filmowej, nakręciła film w duchu dzieł Hrabala i Formana. Film o smutku, który w efekcie bardzo nas śmieszy. Reżyserka i scenarzystka nie ukrywa osobistej ramy. To w zasadzie film o niej samej, o tym, jak kolejno żegnała się z rodzicami i jak dwuznaczne były to doświadczenia. Dwuznaczne dla innych, dla całej reszty, nie dla bezpośrednio zaangażowanych w proces choroby i umierania. No bo jak wytłumaczyć, że chciało nam się wtedy również śmiać, a śmierć rodziców stała się stabilizatorem sytuacji w rodzinie, wiele naprawiła, wyprostowała, zmieniła na lepsze?

Bohaterkami "Moich córek krów" (tymi słowami zwraca się do córek ojciec grany przez Mariana Dziędziela) są dwie siostry. Skonfliktowane, od lat poróżnione ze sobą, ale gdzieś w głębi bardzo się kochające. Kasia (Gabriela Muskała) jest nauczycielką, mieszka z rodzicami i mężem (świetna mała rólka Marcina Dorocińskiego). Sprawia wrażenie jednego wielkiego chodzącego chaosu, ale ma dużo więcej rozsądku, niż mogłoby się wydawać. Marta (Agata Kulesza), jej siostra, w przeciwieństwie do Kasi ma pieniądze i popularność, jest jednak samotna, nie potrafiła ułożyć sobie życia prywatnego. Gra w popularnym serialu, jest rozpoznawalna, ludzie jej zazdroszczą, ale chyba nieszczególnie radzi sobie z życiem. Kulesza i Muskała tworzą tragikomiczny duet, który zapamiętuje się na długo. Doskonały jest także Marian Dziędziel jako ojciec kobiet i debiutująca na dużym ekranie Marysia Dębska w roli Zuzi, córki Marty. Zdjęcia Andrzeja Wojciechowskiego są blisko życia, nie kreują odrębnej rzeczywistości, ale też nie sprawiają wrażenia dokumentalnej rejestracji. Integralne z fabułą, mądre i czytelne.

Reklama
Reklama

W "Moich córkach krowach" – jak w najlepszych obyczajowych produkcjach z Hollywood – na przecięciu fotogenicznego konfliktu pomiędzy siostrami, stymulowanego chorobą ich rodziców, udało się zachować prawdę o ludziach. Oglądałem film na festiwalu w Gdyni. To był mały cud, który czuje się od pierwszej chwili, podprogowo. W sali kinowej przestajemy być sobie obcy, stajemy się swego rodzaju rodziną, a po seansie każdy ma ochotę podejść do sąsiada i porozmawiać o sobie, poklepać po ramieniu, powzruszać się i powspominać. Tak było w Gdyni. Sala na przemian śmiała się i płakała, a po zakończeniu prawie nikt nie chciał opuszczać foteli. Rozmawialiśmy ze sobą, o naszym życiu – wszystko dzięki kinu. Jeżeli kino może mieć moc terapeutyczną, "Moje córki krowy" są przykładem najlepszym z możliwych.

Moje córki krowy | Polska 2015 | reżyseria: Kinga Dębska | dystrybucja: Kino Świat | czas: 88 min