To wciąż całkiem dobre, miejscami wstrząsające kino. Tyle że od Smarzowskiego wymagamy więcej. Najlepszy, zdaniem wielu, polski reżyser tak wysoko ustawił poprzeczkę, że jego potknięcia bolą bardziej niż u innych. A w "Pod Mocnym Aniołem" po raz pierwszy z taką siłą dały o sobie znać ograniczenia charakterystycznego stylu reżysera. Wszystko już widzieliśmy u Smarzowskiego wcześniej: podobne psychologiczne portrety uwiarygodniane przez te same aktorskie twarze, identycznie działający montaż intelektualny, tożsame ustawienia kamery. Nie chciałbym być złym prorokiem, ale jeżeli Smarzowski nadal będzie dublował pomysły i pracował aż tak intensywnie, być może grozi mu smutny casus Jana Jakuba Kolskiego, który święcił podobne triumfy w połowie lat dziewięćdziesiątych, kręcąc nawet po dwa filmy rocznie. I w pewnym momencie zwyczajnie się wypalił. W zasadzie aż do dzisiaj Kolski nie potrafi wyjść z kleszczy "Jańciolandu". Smarzowski jest autorem zdecydowanie ciekawszym, bardziej wieloznacznym, ale powinien zastanowić się nad coraz częstszymi znakami zapytania stawianymi przy jego nazwisku. "Pod Mocnym Aniołem" należy w tym kontekście traktować jako poważny sygnał ostrzegawczy.

Reklama

Filmowi nie pomaga na pewno natrętna i nietrafiona kampania reklamowa. To nie jest film, który zapowiadają komediowe trailery i niemal walentynkowe plakaty z uśmiechniętym Robertem Więckiewiczem i wtuloną w poły jego płaszcza Julią Kijowską. Idąc za prozą Pilcha, Smarzowski otwiera piekło uzależnienia alkoholowego, w którym śmiech szybko więdnie, a przerażenie miesza się z obrzydzeniem. W nagrodzonej "Nike" powieści, spoiwem łączącym bezdenną rozpacz chlania była apoteoza czystego, wybaczającego uczucia łączącego bohatera z wymarzoną kobietą jego życia. – Spojrzała na mnie z tym rodzajem czułości, z jakim kobieta patrzy na z natury głupszego od siebie mężczyznę – pisał Jerzy Pilch. Miłość ocalała wymiociny. W filmie Smarzowskiego nie ma uczuć. To wiwisekcja wypreparowana, nie przeżyta. Mamy mistrzowskie kreacje Roberta Więckiewicza, fenomenalnej Iwony Wszołkówny czy równie wspaniałej Kingi Preis, ale pomimo namiętnego babrania się w bebechach i plwocinach, obesranego tyłka i bolesnych wynurzeń czeredy fotogenicznych alkoholików, w matematycznej precyzji filmowego założenia zabrakło elementu ludzkiego. Oglądamy figury, nie ludzi; mordy, nie twarze. Przyszpilenie, bez miłości, bez współczucia.

Cała recenzja Łukasza Maciejewskiego w serwisie Stopklatka.pl>>>