W "Bejbi blues" reżyserka potwierdza zalety i wady swojego stylu. Nawet najwięksi oponenci debiutanckich "Galerianek" Rosłaniec nie mogli pominąć ogromnego rezonansu, jaki tamten tytuł wywołał wśród nastolatków. "Galerianki" stały się zjawiskiem socjologicznym. "Bejbi blues" okazał się więc testem na reżyserską samodzielność Rosłaniec. Został zaliczony.

Reklama

Reżyserka kolejny raz udowodniła, że jak nikt w Polsce potrafi pracować z nastolatkami. Odkryta przez reżyserkę Magdalena Berus, którą za chwilę zobaczymy w głównej roli w "Nieulotnych" Jacka Borcucha, to materiał na przyszłą gwiazdę polskiego kina. W ogóle pod ręką Rosłaniec szesnastoletni chłopcy i dziewczyny wypadają na ekranie tak naturalnie, że spontanicznością obnażają tylko stare numery markowych aktorów. O tym, jak trudno osiągnąć taki stan porozumienia z nastoletnimi aktorami, łatwo się przekonać, oglądając pierwszy z rzędu polski film z ich udziałem. Rosłaniec jakimś cudem się udaje.

W "Bejbi blues" reżyserka sięgnęła nie po tak szeroko dyskutowany temat jak w "Galeriankach". Problem nastoletnich ciąży to mimo wszystko margines. Siedemnastoletnia Natalia (Magdalena Berus) i Kuba (Nikodem Rozbicki) mają dziecko. Są infantylni, niedojrzali. Nie powinni zostać rodzicami. Podjęli jednak tę decyzję świadomie, nikt ich nie zmuszał siłą. Dlaczego? Być może uznali, że to będzie miła odmiana, prawdopodobnie traktują synka jako kompensatę braku miłości, żywą lalkę do kochania. Rosłaniec kreśli świat pozbawiony subtelności. Jest brutalny, chociaż kolorowy, pozbawiony uczuć. Wyraz "kocham" stał się właściwie przekleństwem.

Oglądamy rzeczywistość wypreparowaną, w której każdy z bohaterów stara się dobić do jakiegoś wymyślonego, umownego celu. Kłopot w tym, że sam nie bardzo potrafi określić dokładnie, co ów cel oznacza. Egzystencję stymulują bodźce, montaże atrakcji wyczytane w prasie, podpatrzone u koleżanek. Żadnych aspiracji zawodowych, żadnych marzeń. Co najwyżej: praca w wypasionym salonie modowym albo kilka niezłych kiecek.

Reklama

Rosłaniec pokazuje dwa pokolenia, które zostały zainfekowane spamem nowych mediów. Oglądają fotoblogi w internecie, od najwcześniejszych lat chcą być trendy, pochłaniają złote rady "jak żyć zdrowo i pięknie", które można nabyć na błyszczącym papierze za 0,99 zł. Gorzej z praktyką. Podskórnie Rosłaniec chciałaby nawet być moralistką, oskarżać świat o znieczulicę, brak jakichkolwiek wartości, ale to się w jej filmie nie udaje. Natalia, a nawet jej egoistyczna mama grana przez Magdalenę Boczarską nie są bohaterkami negatywnymi. Lubimy je, szczerze im kibicujemy. Dziewczyna, opiekując się synkiem, popełnia wszelkie możliwe błędy, także wykroczenia, ale nikt nie pokazał jej, że można inaczej. Że dziecko nie jest zabawką. Nie mamy przecież wątpliwości, że Natalia kocha syna, instynkt macierzyński zaskoczył ją samą, ale – na ile potrafi – stara się sprostać wyzwaniu. I dlatego najważniejszy w konstrukcji filmu finał jest dla mnie dysonansem. Nie uwierzyłem w takie rozwiązanie, ponieważ reżyserka przekonała mnie wcześniej, że warto uwierzyć w dobre intencje dziewczyny.

Kłopotów z "Bejbi blues" jest zresztą o wiele więcej. W przebiegu filmowej akcji pojawiają się błędy logiczne, często reżyserka nie panuje nad rytmem opowiadania, poszczególne rozwiązania wydają się dyskusyjne, inne stylistycznie przeszarżowane.

Mimo tych zastrzeżeń uważam "Bejbi blues" za film ciekawy i wart poparcia. W polskim kinie pojawiła się nowa, ważna twarz. Katarzyna Rosłaniec ma własny styl, co już jest wartością. W "Bejbi blues", podobnie jak w "Galeriankach", rzeczywistość jest formą umowną, wymyśloną przez Rosłaniec, nienależącą do języka ulicy. Autorka kreuje wyrazisty świat pstrokatych kolorów, tandetnych świecidełek, przesadzonych fryzur. Wykrzywia lub wyostrza kontury – krzyczy barwami, szantażuje emocjami, manipuluje naszymi przyzwyczajeniami kulturowymi. W tym szaleństwie jest metoda. Neurotyczna choroba czasów trwa.

BEJBI BLUES | Polska 2012 | reżyseria: Katarzyna Rosłaniec | dystrybucja: Kino Świat | czas: 98 min