Łatwo zszargać sobie reputację. Jeszcze kilkanaście lat temu Woody Allen był uważany za wybitnego twórcę kina autorskiego. Niewiele zostało z tego blasku. Dzisiaj wszystkie znaki rozpoznawcze stylu Allena z najlepszego okresu – piekielnie inteligentne riposty, psychoanalityczne żarty i neurotyczny portret nowojorskiej bohemy – zostały zastąpione autoepigońskimi kliszami. Tak jakby jego filmy kręcił cyniczny hochsztapler nieudolnie stylizujący się na starego, dobrego Allena.

Reklama

Woody na dobre rozgościł się w Europie. Dofinansowany hojnie przez kolejne metropolie odcina kupony od dawnej chwały. Właściwie wszystkie filmy Allena z ostatnich kilkunastu lat, z wyjątkiem mrocznego "Wszystko gra", oraz – do pewnego stopnia – "O północy w Paryżu", to artystyczne kompromitacje. Jednak nawet na tak słabym tle "Zakochani w Rzymie" przedstawiają się wyjątkowo marnie.

Nie ma w nich ani jednego momentu, który nie byłby frazesem. Penélope Cruz kolejny raz chwali się dobrze znanymi cycuszkami, Roberto Benignini w roli celebryty mimo woli gra celebrytę mimo wszystko, Alec Baldwin straszy wyglądem, Ellen Page seksownie wydyma usta, a Jesse Eisenberg wygląda, jakby niczego nie rozumiał. Nie tylko on.

Tym razem nawet najżyczliwsi Allenowi krytycy włoscy zgodnie orzekli, że miara się przebrała. Może jednak warto byłoby trochę zwolnić, zamiast kręcić co roku niedopracowane filmy, skręcone byle jak i realizowane według scenariusza pisanego na kolanie. Obawiam się, że firma Woody Allen jest jednak od dawna odporna na tego typu zarzuty. Kasa się przecież zgadza, a to najważniejsze. Nawet jeżeli kolejne filmy Allena nie są hitami w Hollywood – chociaż ostatnie tytuły zmieniły tę tendencję – nadrabiają box office'ami w zakochanej w Woodym Europie.

Reklama

Gdyby "Zakochanych w Rzymie" podpisał ktokolwiek inny, podejrzewam, że film, mimo wielu gwiazd w obsadzie, nie trafiłby u nas nawet do obiegu DVD. Tymczasem wchodzi do polskich kin poprzedzony szeroką kampanią reklamową. Sukces kasowy wydaje się murowany. Na ekranie oglądamy prześwietlony słońcem Rzym, Włochów wsuwających makaron i śpiewających arie operowe pod prysznicem, zagubionych Amerykanów. Ale to jednak w końcu Woody Allen, czyli świętość.

Poza Europą nikt nie ma już takich problemów. Rozmawiałem niedawno z Lesley Chow, czołową krytyczką z Australii. Dla nich Allen kręcący kolejne pocztówki z europejskich wakacji jest synonimem myślowej tandety i filmowych stereotypów. U nas działa fałszywy mechanizm samoobronny. Oglądamy komercyjną lipę, ale wmawiamy sobie, że na tym polega kino "artystyczne". Podobny system autousprawiedliwień dotyczy w tym samym stopniu widzów, co krytyków. Jakoś nie wypada znęcać się nad Allenem. Przecież jest taki sympatyczny i inteligentny, ma śmieszne okularki i śmiesznie (oraz strasznie) gra na klarnecie, i nawet Wisława Szymborska kochała go nad życie. A Szymborska nie mogła się mylić.

ZAKOCHANI W RZYMIE | USA, Włochy, Hiszpania 2012 | reżyseria: Woody Allen | dystrybucja: Kino Świat | czas: 112 min