Podobno kiedy Hunter S. Thompson poznał Johnny’ego Deppa, studio odprawiło Johna Cusacka, któremu obiecano główną rolę w "Las Vegas Parano", z kwitkiem. Kontrowersyjny dziennikarz uznał, że nikt nie zagra go lepiej niż młodziutki wówczas aktor.
Pomysł na realizację filmu wcale nie był nowy, bowiem po spektakularnym sukcesie książki "Lęk i odraza w Las Vegas", będącej zapisem wypraw na haju autora do Nevady, projektem interesowali się Martin Scorsese i Oliver Stone. Wielkie plany jednak nie wypaliły i dopiero w 1997 roku, gdy na stołek reżysera wskoczył Terry Gilliam, zdjęcia ruszyły z kopyta. Dosłownie, gdyż były członek grupy Monty Pythona miał jedynie dziesięć dni na napisanie scenariusza, co było zadaniem podwójnie trudnym z uwagi na specyficzny charakter prozy Thompsona. Książka nie miała jednolitej fabuły, a surrealistyczne, narkotyczne tripy przeplatały się z tym, co doświadczane na trzeźwo. A i przed odtwórcami ról doktora Gonzo, w którego wcielił się Benicio del Toro, oraz Raoula Duke’a, czyli alter ego Thompsona, zagranego przez Johnny’ego Deppa, rysowało się prawdziwe wyzwanie. Depp zamieszkał w piwnicy Thompsona na całe cztery miesiące, studiując zachowania swojego przyjaciela. Dzięki staraniom i zaangażowaniu aktora praktycznie wszystko, co widzimy na ekranie, łącznie z ciuchami i papierosowym filtrem, należało do słynnego dziennikarza.
Ale film, podobnie jak poprzednia ekranizacja zapisków Thompsona, "Tam wędrują bizony" z 1980 roku, gdzie w postać autora wcielił się Bill Murray, poniósł sromotną porażkę w box office. Zarzucano Gilliamowi, iż poświęcił się efekciarskiemu, groteskowemu spektaklowi (faktycznie przygotowanemu niezwykle pieczołowicie, z dbałością o różnorodne efekty wizualne narkotycznego haju w zależności od zażytego przez bohaterów specyfiku), ale w tym przypadku trudno mówić o artystycznym niepowodzeniu – wręcz przeciwnie.
Thompson, prócz niezliczonych esejów, felietonów i artykułów prasowych, pozostawił po sobie, nie licząc "Lęku i odrazy w Las Vegas", trzy inne powieści – nie opublikowane jeszcze "Price Jellyfish" i "Polo Is My Life" oraz przeniesiony właśnie na ekran "Dziennik rumowy", napisany w latach sześćdziesiątych, ale wydany znacznie później, w 1998 roku, zresztą po interwencji Johnny'ego Deppa. Filmowa adaptacja książki, planowana od dziesięciu lat, napotkała na swojej drodze wiele przeszkód i dopiero przed dwoma laty, kiedy pieczę nad projektem przejęła firma producencka należąca do Deppa, rozpoczęto prace.
Reklama



Reklama
"Dziennik zakrapiany rumem" to właściwie popis aktorski człowieka, który przez lata przyjaźnił się z Thompsonem i został niemalże przez niego namaszczony. Film nie jest szczególnie wierny klimatowi powieści, scenariusz oparto głównie na zabawnych, anegdotycznych sytuacjach, i tę na poły autobiograficzną opowieść o dziwnych przypadkach początkującego dziennikarza w Puerto Rico przerobiono na pełnokrwistą komedię. Reżyser Bruce Robinson wspomina w wywiadach, że alkohol na planie lał się strumieniami, więc zapewne Thompson uśmiechnąłby się z satysfakcją, oglądając pijackie wygłupy Deppa. Zresztą nie byłby też przeciwny liftingowi, któremu poddano jego powieść. Sam przecież pisał z kluczem, ubarwiając swoje reporterskie przygody odpowiednią dozą fikcji, wypracowując tak zwany gonzo journalism, styl dziennikarstwa polegający na bezpośrednim udziale autora w opisywanych zdarzeniach.
Kinowa przygoda Deppa z dziełami Huntera S. Thompsona będzie miała ciąg dalszy. Na konferencji prasowej aktor zapowiedział, że ma zamiar zabrać się do kolejnych ekranizacji. Wydaje się, że Depp odnalazł w Thompsonie bratnią duszę. Sam mówi: "Nadal będę grał Huntera. Znajduję w tym pewną pociechę, bowiem czuję się, jakby odwiedzał mnie stary przyjaciel, za którym ogromnie tęsknię". Thompson popełnił samobójstwo przed sześcioma laty, w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat. Koszty jego pogrzebu pokrył Johnny Depp.
DZIENNIK ZAKRAPIANY RUMEM | USA 2011 | reżyseria: Bruce Robinson | dystrybucja: Kino Świat | czas: 120 min