Stylistyczne podobieństwo "Kła" do "Attenbergu" nie jest dziełem przypadku. Obydwa tytuły łączą nazwiska twórców. Reżyserka tego drugiego, Athina Rachel Tsangari, była producentką fascynującego dramatu Giorgosa Lanthimosa (oraz jego najnowszego filmu – "Alpeis"), z kolei twórca „Kła” wyprodukował debiut Tsangari i zagrał w nim jedną z wiodących ról.
"Kła" i "Attenberg" łączą także podobieństwa stylistyczne. Lanthimosa i Tsangari interesuje w kinie animalizm. Żyjemy instynktami, duchowość została zepchnięta do słownika pojęć zapomnianych. Bohaterowie "Attenbergu" są wyjałowieni, przypominają puste naczynia zapisywane przypadkowymi treściami. To ofiary bezdusznej cywilizacji wypranej z nadziei na nadanie jej jakiegokolwiek sensu.
Nie musiałem czytać wywiadów z reżyserką, żeby domyślić się, że intelektualnymi patronami Tsangari Houellebecq i McEwan w literaturze oraz Haneke i von Trier w kinie. "Attenberg" wyróżnia jednak brak okrucieństwa. Tsangari fotografuje ludzki plankton, ale go nie ocenia. Nie ma w jej filmie drwiny, jest smutek.
Reklama



Reklama
Dwudziestokilkuletnia Marina (znakomita Ariane Labed) to istota wybrakowana. Na pewno coś czuje, ale właściwie co? Ciało to jedynie fizjologia. Nieefektowne złogi skóry, ból brzucha i zębów. Patrzy na Bellę (Ewangelia Randu), jedyną przyjaciółkę i powiernicę, która usiłuje nauczyć Marinę seksu, ale to ją brzydzi. "Czy jestem aseksualna?" – pyta. Tak, ponieważ świat jest aseksualny. Zostały tylko perwersja, fetysz, popędy.
Media
Dziewczyna mieszka z chorym ojcem. Piękny widok na morze z ich domu sąsiaduje z ponurymi wnętrzami fabryki, w której pracuje. Zarówno w przestrzeni miejskiej, jak i fabrycznej czy szpitalnej oglądamy wyludnione terytoria. Pustka jest dojmująca. Tsangari niepotrzebnie konceptualizuje tę rzeczywistość, wprowadzając na przykład quasi-taneczne figury w wykonaniu Belli i Mariny, rodem z "Tańcząc w ciemnościach" von Triera. To zbędne dodatki. Athina Rachel Tsangari pokazuje natomiast z dociekliwością czujnego portrecisty ślepy zaułek cywilizacji. Dziewiętnastowieczne marzenie o postępie czy dopominająca się o rozgrzeszenie win, dwudziestowieczna trauma wojenna wynaturzyły się w dziesiątki odmian mentalnej depresji. Zniknęło centrum. Nie ma już miejsca, w którym moglibyśmy szukać wsparcia, nie ma idei, której moglibyśmy zaufać. Ojcowie są słabi, ich dzieci cherlawe, związki partnerskie krótkotrwałe i opierające się przede wszystkim na zaspakajaniu popędów. Nie ma Boga, nie ma diabła, nie ma niczego.
Zdumiewające, że taki komunikat otrzymujemy właśnie z Grecji, niegdysiejszej kolebki nowożytnej kultury, dzisiaj zmagającej się z największym w historii kraju kryzysem. Gdy patrzyłem na zamykające film, przetrzymywane ponad wytrzymałość widza sceny z opustoszałego fabrycznego podwórza, przypomniały mi się słowa Aliny Szapocznikow, wybitnej rzeźbiarki, zmagającej się ze śmiertelną chorobą, która krótko przed śmiercią, na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, mówiła Andrzejowi Wajdzie: "Sztuka musi utrwalać wszystko, co chirurg w czasie operacji odrzuca od siebie. Zakrwawione tampony, nożyczki, lancet... To wszystko, co niepotrzebne". Śmietnik prawdy.
Attenberg | Grecja 2010 | reżyseria: Athina Rachel Tsangari | dystrybucja: Gutek Film | czas: 97 min