We wcześniejszych "Zmierzchach" zawsze dało się znaleźć coś interesującego, choćby znakomite soundtracki. Tym razem o ekranizacji bestselleru Stephenie Meyer można powiedzieć tylko jedno: to gniot! Błędem było już rozbicie filmu na dwie części. Po seansie pierwszej połowy trudno zgadnąć, czemu reżyserujący Bill Condon potrzebował aż czterech godzin na opowiedzenie finału burzliwego związku Belli i wampira Edwarda?. "Przed świtem" zostało na siłę rozciągnięte, a dla wypełnienia owego namiaru czasu widzom serwuje się długie zbliżenia męskich butów, bądź w kółko głęboko patrzących sobie w oczy zakochanych.

Reklama

Bella pozbyła się wewnętrznych rozterek (czasem tylko ma złe sny), więc i pod tym względem niewiele się dzieje. Jest nudno, strasznie nudno. A śmiesznie tylko w czasie przygotowań do ślubu i wtedy, gdy Anna Kendrick wygłasza toasty. Potem film zmienia ton i z nudnego robi się... dziwaczny, pokręcony i groteskowy. Spożywane przez ciężarną żonę wampira drinki, poród godzien dzieł Roberta Rodrigueza, rozmowy wilkołaków. To wszystko sprawia, że tęsknimy za zbliżeniami tamtych smętnych butów...

Fani wampirów pewno i tak będą zadowoleni. Robert Pattinson wciąż ma zmierzwione włosy, Kristen Stewart chwilami wygląda ślicznie, a Taylor Lautner jak zwykle jest dobry i waleczny. Pozostali widzowie jednak odchorują dwie spędzone w kinie godziny i wydane na seans pieniądze. Bo tym razem nawet soundtrack jest słaby.