Jimmy Kimmel żartował na początku gali, że wystarczyło, że Donald Trump doszedł do władzy, a Oscary przestały być rasistowskie. I rzeczywiście wygrywali nie tylko biali.

Reklama

Filmem roku zostało „Moonlight”. To bez wątpienia wielki obraz, a jego reżyser Barry Jenkins dopełnił wszystkich wymogów, by o filmie mówiło się dużo i by film był najpoważniejszym kandydatem do Oscarów. Portret dorastającego i zmagającego się z seksualnością, ale i rzeczywistością Chirona odmalowany jest na tle Stanów, które aż się proszą o to, by ktoś porwał je do zrywu hasłem „Make America Great Again”. I pokazuje, jak bardzo zagubione jednostki błądzą, chwytając się wszelkich nadziei.

Wygrana „Moonlight” jest zasłużona, bo choć - jak słyszeliśmy ostatnio u nas - muzyka łagodzi obyczaje, życie społeczne w swej dynamiczności wymaga poruszania tematów trudnych. Stąd cieszy ogromnie też sukces „Manchester By The Sea”. Jak trafnie pisał w recenzji Piotr Czerkawski, to najlepsze, co mogło się przydarzyć współczesnemu kinu amerykańskiemu, a Casey Affleck słusznie zdobył nagrodę dla najlepszego aktora.

Rozdanie Oscarów to oczywiście też triumf „La La Land”. Po pierwsze, musicale nie zawsze cieszą się przychylnym spojrzeniem akademików. Po drugie, stworzył go zaledwie 32-letni mężczyzna, któremu udało się zarazić zapałem ekipę i producentów. Damien Chazelle zdobył nagrodę za reżyserię, co mimo wszystko uznać należy za niespodziankę, patrząc na to, jakich miał rywali.

Reklama

Na gali triumfował Asghar Farhadi, ale irański reżyser nie był obecny. Napisał list, w którym mówił jasno, że jego nieobecność to protest przeciwko poniżaniu sześciu państw świata, w tym Iranu, z którego pochodzi. Jest w tym też trochę ironii, bo „Klient” w żadnej mierze politycznym filmem nie jest, a Donald Trump sam stworzył ikonę w świecie kina, na którą na pohybel jemu będą powoływać się inni.

Reklama

Na gali Oscarów oczywiście padały bardzo ważne zdania sprzeciwu wobec Trumpa, solidarności międzyrasowej czy wewnątrzrasowej. Jednak i deklaracja Farhadiego i mocne słowa Gaela Garcíi Bernala: "Jestem człowiekiem, jestem z Meksyku i jestem przeciwny murom" giną w natłoku zamieszania, które przyćmiewa to, co istotne.

W chaos wprowadziły nas: żenująca pomyłka na koniec gali, wycieczka (nieważne, czy upozorowana, czy też nie) turystów przechodzących przez Kodak Theater oraz tweety do Donalda Trumpa. To swoisty obraz czasów - gdzieś dzieją się ważne rzeczy, są ludzie, którzy mają odwagę mówić ważne zdania, wygłaszać apele, ostro wnosić sprzeciw, ale w zderzeniu z koniecznością szokowania i szybkiego reagowania nie ma czasu na refleksję i dopracowanie szczegółów. A Hollywood, które pozornie stawiało się w pozycji środowiska walczącego o równość straciło wiele - wszystko przez nie do końca przemyślany skecz Kimmela, który wprowadzając wycieczkę, postawił mur pomiędzy zwykłymi ludźmi a śmietanką towarzyską. Na Facebooku zapewne się to kliknie.

Ponury efekt końcowy może być taki, że widz uda się do kina nie na filmy skłaniające do refleksji („Moonlight”, „Manchester By The Sea”, „Klient”), ale zapamięta, kto miał najwięcej lajków (czyli Oscarów) i że była afera, jakiej jeszcze Oscary nie widziały.

Trudno o bardziej smutny obraz naszych czasów.