Piotr Czerkawski: W filmie „Podarować życie”(polska premiera 23 czerwca) wcielasz się w matkę nastolatka, który ulega groźnemu wypadkowi. Zagranie tak emocjonalnej roli było dla ciebie dużym wyzwaniem?

Reklama

Emmanuelle Seigner: Śmiałam się, że moje zadanie aktorskie polegało głównie na wyrażaniu cierpienia. Niemal w każdej scenie szlocham, mówię coś łamiącym się głosem albo mam chociaż zatroskaną minę. W takich przypadkach bardzo łatwo przesadzić i popaść w niezamierzoną śmieszność. Najtrudniejsze zadanie polegało więc na tym, by postać znajdującą się na granicy histerii zagrać jak najbardziej powściągliwie.

Jaki był twój sposób na wczucie się w nastrój, który towarzyszy bohaterce?

Istnieje kilka różnych metod, by osiągnąć ten cel. Niektórzy aktorzy twierdzą, że żeby wiarygodnie wcielić się w postać cierpiącego człowieka, muszą wrócić myślami do traumatycznych wydarzeń z własnego życia, mieć przed oczami śmierć albo nieszczęście bliskiej osoby. Sama podchodzę do tego inaczej - mam po prostu bujną wyobraźnię, łatwo utożsamiam się z bohaterką i wyobrażam sobie, że wymyślone zdarzenia, o których opowiadamy w filmie, dzieją się naprawdę.

Reklama

Podejrzewam, że nie było to dla ciebie specjalnie komfortowe poczucie.

Dlatego po pierwszej lekturze scenariusza „Podarować życie” byłam przekonana, że nigdy w życiu nie przyjmę tej roli. Zmieniłam zdanie dopiero, gdy poznałam osobiście reżyserkę, która sprawiła na mnie wrażenie osoby pełnej uroku i determinacji. Cieszę się, że ostatecznie jej zaufałam, gdyż uważam, że gotowy film okazał się piękny i warty wszelkich aktorskich poświęceń.

Praktyka pokazuje, że granie cierpiących bohaterów zwiększa szanse aktorów na zdobywanie nagród. Czy przygotowałaś już sobie na półce miejsce na kolejne statuetki?

Reklama

Rzeczywiście, zauważyłam, że po „Podarować życie” ludzie gratulują mi na ulicy częściej niż zwykle, a i prasa stała mi się jakby trochę przychylniejsza. Nie sądzę jednak, bym w przyszłości zdecydowała się na zagranie podobnej roli, bo po prostu nie jestem masochistką. Możliwe, że w związku z tym nigdy w życiu nie dostanę Oscara, ale mówi się trudno.

W jaki sposób udaje ci się wyznaczyć na co dzień granicę pomiędzy prawdziwą Emmanuelle, a postaciami, w które się wcielasz?

Nie stosuję żadnych technik medytacyjnych ani cudownych metod, które miałyby pomóc w głębszym wniknięciu w ekranowy świat. Wystarczy, że na parę minut przed wejściem na plan zamknę się w garderobie, odetnę od zewnętrznego świata i spokojnie się skoncentruję. W ogóle jestem zdania, że przesadne analizowanie swojej pracy może być dla aktorki tylko przeszkodą. Wystarczy mi, że słucham własnego instynktu i głęboko wierzę w to, co robię.

W „Podarować życie” istotną rolę odgrywa – rzadko poruszany w kinie – wątek transplantacji. Jakie jest twoje osobiste zdanie w kwestii przekazywania organów do przeszczepu?

Jestem absolutnie za i uważam, że to jedna z najpiękniejszych rzeczy, które można zrobić dla drugiego człowieka. Znam kogoś, kto oddał bliskiej osobie swoją nerkę i uważam tę osobę za prawdziwego bohatera. Zanim nakręciłam film nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale teraz jestem pewna, że – gdyby zaszła taka potrzeba – sama również byłabym gotowa zrobić coś podobnego.

Który moment pracy nad filmem określiłabyś jako swój ulubiony?

Z pewnością ten, gdy jesteśmy na planie, mam poczucie, że dałam z siebie wszystko, a reżyser krzyczy „Cięcie” i okazuje się, że nie potrzebujemy już więcej dubli. To specyficzny rodzaj przyjemności, bardziej intelektualny niż czysto fizyczny, który towarzyszy mi zwykle podczas śpiewania na koncertach. Uwielbiam go, ale nienawidzę za to oglądania gotowych filmów ze swoim udziałem, bo zawsze znajdzie się wtedy jakaś scena, którą chciałabym poprawić albo zagrać zupełnie inaczej.

Czy twoje podejście do grania w filmach znacząco różni się od stosunku do występowania w teatrze i śpiewania?

Nie. Wszystkie te aktywności dostarczają mi tej samej przyjemności i prowokują jednakowe problemy. Zarówno na planie, jak i w sali koncertowej czuję przyjemną adrenalinę i nie mam żadnych kłopotów z tremą. W każdym z tych przypadków – niezależnie od tego czy chodzi o dwugodzinny film czy trwającą pięć minut piosenkę – prawdziwą katorgę stanowi dla mnie za to nauka tekstu. Teraz pewnie rozumiesz dlaczego jednym z najtrudniejszych wyzwań w karierze było dla mnie zagranie w „Wenus w futrze”, które w całości opiera się na dialogu pomiędzy mną a Mathieu Amalricem.

Sukcesy, które – od ponad dekady – osiągasz jako wokalistka wywarły jakikolwiek wpływ na twoją karierę aktorską?

Zabrzmi to może zaskakująco, ale myślę, że pomogły mi wrzucić na luz. Zanim zaczęłam śpiewać, traktowałam aktorstwo jak sprawę życia i śmierci, chwilami starałam się za bardzo i odbijało się to negatywnie na mojej grze. Tymczasem po pierwszym koncercie, gdy okazało się, że musisz w tym samym czasie myśleć o tym, by utrzymać kontakt z publicznością, zgrać się ze swoimi muzykami i nie przekręcić słów, zrozumiałam, że na tym tle aktorstwo to prawdziwa pestka.

Jako nastolatka udzielałaś się jako modelka. Jak wspominasz tamte czasy?

Kojarzą mi się one przede wszystkim z ciężką pracą. Byłyśmy wówczas traktowane nie jak gwiazdy, lecz zwyczajne wyrobniczki. Myślę, że współczesne modelki mają pod tym względem łatwiej, bo w dzisiejszym świecie łatwiej im zdobyć sławę. Z drugiej jednak strony popularność, którą możesz osiągnąć w pięć sekund dzięki zdjęciu na Instagramie jest ulotna i ostatecznie warta bardzo niewiele.

W jaki sposób trafiłaś z wybiegu do świata filmu?

Przez przypadek. Dostałam propozycję i po prostu z niej skorzystałam, gdyż pomyślałam, że świat kina to doskonałe miejsce dla ekstrawertyczki, która musi zrobić coś z nadmiarem energii. W codziennym życiu mój brak zahamowań bywa problematyczny, ale na planie i na scenie może prowadzić do czegoś konstruktywnego. Taką przynajmniej miałam nadzieję, a gdy jako 20 – latka odniosłam sukces we „Franticu”, okazało się, że najpewniej miałam rację.

Media

Popularność, którą zdobyłaś dzięki „Franticowi” była dla ciebie zaskoczeniem?

Z pewnością. Byłam wtedy dość zahukana, nie znałam branży i z dzisiejszej perspektywy mam świadomość, że ktoś mógł to łatwo wykorzystać. Na szczęście nic takiego się nie stało, a opiekę bardzo szybko roztoczył nade mną Roman Polański.

Do tej pory zrealizowaliście wspólnie z Polańskim cztery filmy. Czy praca nad nimi za każdym razem miała ze sobą coś wspólnego?

W graniu u Romana najbardziej fascynuje mnie to, że – choć przez prawie 30 lat zdążyłam poznać go na wylot - w pracy wciąż jest w stanie mnie zaskoczyć i sprawić, że każdy kolejny film będzie różnić się od poprzedniego. Niedawno zaczęliśmy zresztą zdjęcia do kolejnego wspólnego projektu i jestem pewna, że będzie to jeszcze jedno interesujące wyzwanie.

Zdradzisz o czym będzie opowiadać wasz następny film?

Mogę powiedzieć tylko, że będzie miał wiele wspólnego z – uwielbianymi przeze mnie – wczesnymi filmami Romana, takimi jak „Wstręt” czy „Dziecko Rosemary”. Tyle razy droczyłam się z moim mężem, żeby napisał dla mnie rolę w stylu swoich wczesnych thrillerów psychologicznych, że chyba w końcu się ugiął. Jak widać, wytrwałość w małżeństwie czasem popłaca.

Macie z Romanem dwójkę dorastających dzieci. Wyobrażasz sobie, że pójdą w twoje ślady i zwiążą się z showbiznesem?

Najchętniej bym im to odradziła, ale przecież i tak nie posłuchają. Córka już próbuje swoich sił w aktorstwie, a syn marzy o karierze DJ-a. Jest zdeterminowany i dużo ćwiczy, o czym mogę przekonać się na własne uszy. Sąsiedzi nie są z tego powodu szczęśliwi, ale obiecałam im miejsce w loży vipowskiej na jego pierwszym koncercie.

Czy istnieją reżyserzy, którzy potrafią zrobić na tobie porównywalne wrażenie jak Polański?

Roman jest, oczywiście, żywą legendą, ale miałam szczęście pracować także z innymi utalentowanymi twórcami takimi jak Francois Ozon czy Julian Schnabel. Staram się zresztą spotykać na planie nie tylko z uznanymi mistrzami, lecz także z utalentowanymi debiutantami, których energia bywa dla mnie bardzo inspirująca.

Kilka lat temu, przy okazji „Essential Killing”, miałaś okazję zetknąć się na planie także z Jerzym Skolimowskim.

To również było dla mnie fantastyczne doświadczenie. Nie da się ukryć, że wy, Polacy, macie szczęście do utalentowanych filmowców. Jerzy jest naprawdę niesamowity. Kilka miesięcy temu spotkałam go na festiwalu w Wenecji. Weszłam na taras luksusowego hotelu Excelsior, a on siedział tam w szlafroku, jeszcze mokry po kąpieli i zamawiał drinka. Pomyślałam sobie, że tak właśnie wygląda prawdziwy król życia.

Wśród najlepszych reżyserów, z którymi pracowałaś nie wymieniłaś słynnego Jeana – Luca Godarda, u którego zagrałaś w 1985 roku w „Detektywie”

Nie zrobiłam tego celowo, bo Godard był dla mnie nieprzyjemny, a sam film też zresztą niespecjalnie się udał. Ciekawsza od niego samego była historia o tym jak w ogóle dostałam tę rolę. Pamiętam, że wychodziłam akurat od swojego chłopaka, a na ulicy zaczepił mnie jakiś facet, zapytał czy chcę zagrać u niego w filmie i zostawił swoją wizytówkę. Nie bardzo wiedziałam co o tym myśleć, więc poszłam do rodziców i powiedziałam „Słuchajcie, jakiś łysiejący dziadek zaczepił mnie na ulicy i zaproponował rolę. Nazywa się Godart czy jakoś tak…”. Gdy zobaczyłam minę mamy, wiedziałam, że muszę przyjąć tę propozycję, choć wcale nie miałam do tego przekonania. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło, bo reżyser obsady z „Detektywa” niedługo później przedstawił mnie Romanowi, który szukał akurat młodej Francuzki do roli we „Franticu”.

Czy dziś zdarza ci się konsultować swoje zawodowe wybory z Romanem?

Nigdy w życiu! Wychodzę z założenia, że w udanym związku obie strony potrzebują pewnej samodzielności. Bardzo chętnie pokazuję za to mężowi gotowe filmy ze swoim udziałem i zawsze jestem ciekawa jego opinii. Po obejrzeniu „Podarować życie” Roman napisał długi i osobisty list gratulacyjny do reżyserki. Chyba nigdy wcześniej nie widziałam go tak bardzo poruszonego jakimś moim filmem.

Na koniec muszę zweryfikować pewną plotkę. Czy to prawda, że jesteś wielką fanką boksu?

Och, byłam nią jakieś 10 – 15 lat temu, gdy miałam w sobie znacznie więcej gniewu i niezgody na rzeczywistość. Dziś już tego nie potrzebuję, a jakiś czas temu zapisałam się na jogę.