Xavier Dolan po raz kolejny potwierdził swój talent i to, że nie należy do reżyserów, którzy się powtarzają. Dlatego na każdą jego premierę się czeka i każda, jak dotąd, pozytywnie zaskakuje. Tym razem swoją dojrzałością i kompletnością. Sam Dolan powiedział zresztą, że to jest pierwszy film (choć już szósty w jego karierze), który zrobił jako dojrzały mężczyzna. Jak dla mnie ta opowieść o 34-letnim Louisie (Gaspar Ulliel), który po 12 latach nieobecności wraca do rodzinnego domu, by pożegnać się z bliskimi, jest historią o tym, jak nie potrafimy się ze sobą komunikować.

Reklama

Louis na ogół milczy i słucha wszystkich razem i każdego z osobna. Jest jakby zwierciadłem i katalizatorem ich emocji, lęków, obsesji. Każdy odsłania przed Louisem swoje rozczarowania, niespełnione ambicje, pretensje. Rodzinne piekiełko… Dom to miejsce, które boli, ale od którego nie ma ucieczki. W tym filmie to, co najważniejsze, dzieje się między słowami, w milczeniu, w spojrzeniach. Znakomita pod tym względem jest scena rozmowy Louisa z Matką (Nathalie Bayet) - choć ani razu nie pada powód niespodziewanej wizyty, wiemy, że jej bohaterowie już go znają. Świetnie wygrana w niuansach, gęsta od chwytających za gardło emocji.

Niestety, drugi z najbardziej obleganych tytułów tegorocznego Cannes – "The Neon Demon" Nicolasa Windinga Refna – owszem może i chwytał za gardło, ale raczej ze śmiechu i zażenowania. Po projekcji został głośno wybuczany. Znając film "Tylko Bóg Wybacza", nie oczekiwałam nic ponad wysmakowane estetycznie obrazy i niepokojącą ścieżkę dźwiękową. I nie zawiodłam się! Młodziutka Dakota Fanning, której bohaterka przyjeżdża z prowincji do Hollywood i zaczyna robić karierę w świecie mody, to raczej zabawa i hipnotyzowanie obrazami, makijażami, wymyślnymi stylizacjami, a nie próba głębszej analizy zjawiska pt. krwiożercze Hollywood.

Reklama
Reklama

To jest film efektowny, ale pusty. Choć sama estetyka też bywa wątpliwa. Mariaż scen nekrofilsko-kanibalistycznych jest już tak dalece szalony, że zamiast niesmaku czy grozy wywołuje niezamierzony chichot. Nie wspominając już o tym, że w zamyśle reżysera miał to być horror. Kiedy potem słucham na konferencji prasowej słów w rodzaju "piękno to śmierć"... - doprawdy trudno o większy bełkot. A mimo tego pojawili się i tacy, którzy za "The Neon Demon" Refnowi dziękowali.

Napady zborowego śmiechu i gwizdów towarzyszyły także filmowi Seana Penna "The Last Face" z Charlize Theron i Javierem Bardemem w rolach głównych. To kolejny przykład amerykańskiego braku wyczucia i taktu, którym często kończy się zabieranie się przez reżyserów zza oceanu za tematy kryzysów humanitarnych i wojen domowych. W tym przypadku w Liberii. Już na pierwszą otwierającą scenę publiczność reaguje śmiechem, kiedy narrator z offu informuje, że w dramatyczne wydarzenia z Liberii z 2003, pełne niewyobrażalnej dla człowieka Zachodu brutalności, zezwierzęcenia i przemocy, wpisana zostaje relacja miłosna białej kobiety i białego mężczyzny. Oboje są lekarzami organizacji pozarządowej, spotykają się w szpitalu polowym i zakochują się w sobie. I niby nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż to uczucie ogniskuje na sobie z czasem większą uwagę reżysera, niż naturalistycznie pokazywane rozczłonkowane ciała i wyrywane wnętrzności Liberyjczyków. Pozostaje niesmak i poczucie amatorszczyzny. Niech już lepiej Sean Penn gra i da sobie spokój z reżyserią.

Zaskoczył Paul Verhoeven w "Elle". Z tematu włamania do mieszkania i gwałtu na kobiecie oraz brutalnego pobicia reżyser zrobił gorzko-śmieszną, przewrotną komedię. A i sama ofiara, w którą wciela się Isabelle Huppert, przeczy potocznym wyobrażeniom o zachowaniach kobiet, które przez taką traumę przeszły. Michele to córka seryjnego mordercy, kobieta na co dzień dość agresywna, właścicielka firmy produkującej gry wideo. Może za sprawą niechcianych genów najpierw walczy z gwałcicielem, wyobraża sobie, że roztrzaskuje mu głowę, a wreszcie zaczyna podejmować z nim dziwną, niebezpieczną, masochistyczną grę. Nie jest już jasne, kto tu jest katem, a kto ofiarą. Patrick, który ją prześladuje, jest miłym sąsiadem, ale inaczej nie potrafi zbliżyć się do kobiety, która mu się podoba. Nie panuje nad swoją agresją. W tym patologicznym związku to Michele jest tą, która kontroluje i kalkuluje, a więc jest o wiele groźniejsza. Tak odreagowuje traumy z przeszłości. To odwrócenie schematu dało ujście dla sytuacyjnego komizmu i wniosło wiele świeżości do filmu.

I na koniec dwa mocne tytuły. Pierwszy to drugi już w konkursie film rumuński. Christian Mungiu po pamiętnym i nagrodzonym Złotą Palmą "4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni" potwierdził swoim nowym filmem "Graduation", że wielkim reżyserem jest. Znów, tak jak i wtedy, zmusił do refleksji nad tym, jak żyć w skorumpowanym świecie, mając świadomość, że konsekwencje wyświadczania sobie i innym tak zwanych drobnych przysług idą potem za człowiekiem całe życie.

Dylematy moralne towarzyszą także bohaterom nowego obrazu Irańczyka Asghara Farhadi "The Salesman". Mąż sam na własną rękę próbuje dociec, kto napadł w domu jego żonę. Odkrywa przy okazji kilka niewygodnych prawd dla siebie, swojej rodziny, historii budynku, w którym mieszka, i jego dawnych lokatorów. Jury będzie miało się nad czym się zastanawiać…

A póki co, Cannes znów przygotowuje się do przyjęć, a gwiazdy do wyjścia na czerwony dywan. Do tej pory głośno było o kilku stylizacjach. Julianne Moore na premierze "Money Monster" zaskoczyła kreacją od Louisa Vuittona. Długa kremowa sukienka wyglądała jakby pocięta nożyczkami. Chloe Sevigny, która tym razem zadebiutowała w Cannes w roli reżyserki, na Amazon Party przyszła ubrana w satynowe czarne rozkloszowane spodnie z przezroczystymi od połowy ud szyfonami w czarne kropki. Jednak paparazzi za "księżniczkę Cannes" uznali zgodnie Blake Lively, która zagrała w "Cafe Society" Woody'ego Allena. Najpiękniej zaprezentowała się w śnieżnobiałej falbankowej kreacji od Vivienne Westwood. Za to niekwestionowaną królową mody w klasycznym stylu uznano żonę George'a Clooneya – Amal. Na premierze "Money Monster" olśniła wszystkich jasnożółtą szyfonową suknią od Versace. Takie Cannes, jakie kreacje…