W centrum swoich poprzednich filmów stawiałeś młodych bohaterów. W "Opiekunie", który opowiada o pielęgniarzu zajmującym się ciężko chorymi osobami, ta perspektywa zostaje odwrócona. Co było powodem tej zmiany?
Michel Franco: Rzeczywiście, wcześniej pokazywałem świat oczami bohaterów w wieku nastoletnim, ale zauważ, że nie były to filmy o nastolatkach. Może ta perspektywa była dla mnie naturalna, bo sam byłem młodszy. W przypadku "Opiekuna" punkt widzenia narzuciła tematyka, nad którą zdecydowałem się pochylić. A była nią śmierć i ciężka choroba. Kiedy robię film, a jest to przecież czasochłonny proces, trwający nawet kilka lat, mam poczucie, że musi być o czymś ważnym dla mnie w danym momencie. Bo raz, że inwestuję swój czas, a dwa, chodzi o pewien szacunek do widza, który oglądając mój film, poświęca mi chwilę swojego życia.

Reklama

Pomysł na scenariusz tego filmu zrodził się ponoć z twoich własnych, rodzinnych doświadczeń.
Każdy film związany jest z jakimiś moimi osobistymi doświadczeniami, choć ten w sposób szczególny. W ogóle uważam, że bez takiego personalnego osadzenia trudno zrobić dobre, wiarygodne kino. W przypadku "Opiekuna" zaczęło się od historii związanej z moją babcią. W 2010 roku poważnie zachorowała, przez co kontakt z nią, nawet dla nas, rodziny, był bardzo ograniczony. Zaczęła do niej przychodzić pielęgniarka, która spędzała z nią dużo czasu, pomagając w najbardziej prozaicznych czynnościach. Była z nią kilka miesięcy, aż do momentu, kiedy babcia zmarła. Między nimi zawiązała się bliska więź. Byliśmy tym zaskoczeni, a nawet nieco zazdrośni, bo to w końcu obca kobieta. Ta relacja okazała się niesłychanie intymna, co z jednej strony wynikało z charakteru opiekunki, a z drugiej z samej profesji. To przyciągnęło moją uwagę. Zacząłem się zastanawiać, jak funkcjonują ludzie, którzy na co dzień mają tak bliski kontakt z chorobą i śmiercią. Zacząłem rozmawiać z tą kobietą, pracującą w zawodzie prawie 20 lat. To było podstawą scenariusza, który jednak przedstawia fikcyjną historię.

Reklama

Początkowo bohaterem miała być kobieta, ostatecznie jednak jest nim tytułowy opiekun, w którego rolę znakomicie wcielił się Tim Roth.
Główną bohaterką tej historii była kobieta, do momentu, kiedy poznałem Tima (śmiech). A miało to miejsce w 2012 roku w Cannes. Za film "Pragnienie miłości" dostałem wtedy nagrodę sekcji Un Certain Regard, a wręczał mi ją Tim, który był szefem jury. Można powiedzieć, że razem świętowaliśmy tego wieczoru. Tim był bardzo zainteresowany moją pracą i wypytywał o kolejny projekt. Opowiedziałem mu tę historię, to, jak widzę główną bohaterkę, i że film kręcony ma być w Meksyku. Usłyszałem wtedy: "Zmień pielęgniarkę na pielęgniarza, a ja w to wchodzę". To była zaskakująca propozycja, która mi bardzo pochlebiała.

Media
Reklama

Jak budowaliście tę postać? Wspomniałeś wcześniej o rozmowach z opiekunką babci.
No właśnie, w przypadku tego filmu pogłębianie wiedzy na temat tych zagadnień odbywało się niestety w sposób organiczny. Bez jakiegoś wielkiego researchu, po prostu obserwowałem postępującą chorobę babci, co nie było łatwym doświadczeniem. Kiedy jednak pisałem scenariusz, a zwłaszcza gdy postanowiłem, że zrealizuję ten film w Stanach Zjednoczonych, odbyłem wiele rozmów, zarówno z pacjentami, jak i pielęgniarzami. Chodziło też o odnalezienie się z tematem w amerykańskich realiach. Muszę też wiele oddać Timowi. On przygotował się do roli w sposób fenomenalny. W zasadzie stał się etatowym pielęgniarzem. Zdobył kwalifikacje, dzięki którym mógłby się dzisiaj opiekować chorą osobą. To doświadczenie pozwoliło nam też na wspólną pracę nad gotowym już scenariuszem. Dodawaliśmy pewne rzeczy na bieżąco, uwiarygodnialiśmy historię, jak tylko było to możliwe.

Ciekawi mnie korelacja pomiędzy wyborem jego profesji a życiem prywatnym, ciemniejszą stroną jego osobowości. Bo twój bohater nie jest dla mnie postacią jednowymiarową.
Kiedy wiedziałem, że zagra go Tim, uznałem, że bohater powinien być jak najbardziej skomplikowany. Wynikało to z faktu, że Tim jest niezwykle wszechstronnym aktorem, w swoim aktorskim CV ma bardzo różne role. Miałem poczucie, że tę postać mogę rozwijać tylko z nim. Chodzi mi o to, że kiedy nie masz aktora o takich umiejętnościach i talencie, automatycznie zawężają ci się możliwości. Nie chciałem, żeby bohater był aniołem, człowiekiem, który tylko coś ludziom daje i im wyłącznie pomaga. Jego postawa jest dużo bardziej złożona. Jest w niej może nie tyle coś przerażającego, bo to za mocne słowo, ale na pewno niepokojącego. Kiedy ktoś obraca się cały czas wokół choroby i śmierci, nie może być zbyt prostolinijny. Bo dlaczego niby decyduje się spędzić swoje życie właśnie tak?

Być może po to, żeby w jakimś sensie ocalić także siebie?
Tak, to zdecydowanie taki typ bohatera, który zawsze będzie szukał siebie poprzez innych ludzi. Inaczej chyba nie potrafi. Być może dlatego tak kluczy, miota się, nie zawsze mówi prawdę.

"Opiekun" obraca się wokół problemu śmierci. Twój poprzedni film "Pragnienie miłości" też do tego nawiązywał, choć nie w tak oczywisty sposób.
To ciekawe, że o tym mówisz, bo dla wielu osób tamten film mówi przede wszystkim o znęcaniu się. A ja wcale tak nie uważam. To właśnie film o śmierci i o tym, jak radzić sobie, gdy odejdzie ktoś bliski. Pod tym względem te dwa tytuły są rzeczywiście do siebie podobne. Chyba nawet bardziej, niż ludzie zdają sobie z tego sprawę.

Twój film, pod względem tematyki, lecz również dzięki bardzo realistycznej formie, przypomina mi nieco znakomitą "Miłość" Michaela Hanekego. W ogóle mam wrażenie, że twojej twórczości blisko do kina europejskiego.
Na tym kinie się wychowałem i takie kino oglądałem, kiedy byłem nastolatkiem. Chociażby Kieślowskiego. I nie mówię tego dlatego, że jesteś z Polski. Bliskie mi też były filmy Bergmana czy Bunuela. Rzeczywiście moim filmom bliżej do kina europejskiego niż tego z Ameryki. Choć lubię też Woody'ego Allena, braci Coen czy Paula Thomasa Andersona. Nie ma reguły.

Jednym z producentów "Opiekuna" jest inny meksykański reżyser Gabriel Ripstein. Widać, że wzajemnie się wspieracie. Takie zawodowe relacje są ważne?
Z Gabrielem znamy się i przyjaźnimy od wielu lat. To ciekawe, ale również w jego filmie "600 Miles", którego z kolei ja byłem współproducentem, główną rolę zagrał Tim Roth. Ważne jest jednak, że współpracujemy nie tylko przy swoich projektach. Wyprodukowaliśmy film "Z daleka" Lorenzo Vigasa, który zdobył Złotego Lwa na festiwalu w Wenecji. Wspieramy się nawzajem. To dla mnie ciekawe doświadczenie, bo filmy robi się raz na dwa, trzy lata, a tak mam poczucie, że pracuję cały czas.

Jak zatem odnajdujesz się w roli producenta?
Mówiąc szczerze, czerpię z tego mniej przyjemności, niż kiedy sam robię film. Reżyserowanie jest dużo bardziej osobiste. Daje przywilej mówienia swoim głosem o wielu sprawach. Z drugiej strony, projekty, które decyduję się produkować, też mają wymiar intymny, personalny. Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że mogę te dwie role postawić na równi. Praca producenta jest ciekawa. Daje mi mniej przyjemności, ale na pewno więcej się uczę.