Niedawno gościł pan w Warszawie na festiwalu Docs Against Gravity. W programie imprezy znalazł się "Pokój 666" – dokument Wima Wendersa z 1982 roku, w którym filmowcy wyrażają lęk o to, że kino zostanie uśmiercone przez telewizję. Czy dziś możemy obawiać się podobnego niebezpieczeństwa ze strony internetu?
Ulrich Seidl:
Uważam, że sieć na pewno stanowi zagrożenie dla kina. Młodzi ludzie, którzy dawniej stanowili bardzo liczną część widowni, dziś przede wszystkim ściągają filmy z internetu. W związku z tym kino przestaje być już miejscem dla mas i jest przez ludzi odwiedzane od święta. Coraz bardziej przypomina pod tym względem teatr bądź operę. Dawniej rzeczywiście widzów odebrała kinu telewizja, dziś internet jedynie dokańcza dzieła. Przed tą ofensywą mogą się obronić właściwie tylko amerykańskie superprodukcje, które legitymują się wielkim budżetem i przyciągającymi uwagę efektami specjalnymi. Pozbawione tych atutów artystyczne kino europejskie przetrwa tylko, gdy będzie dotowane finansowo przez powołane w tym celu instytucje.

Reklama

Skoro mowa o odmiennym charakterze przemysłu filmowego w różnych państwach, ciekaw jestem reakcji, z jakimi spotyka się pańska twórczość. Czy istnieją kraje, w których okazuje się zbyt kontrowersyjna i prowokująca, by pokazywać ją na ekranie?
Zapewne dzieje się tak w Iranie czy Chinach, gdzie nie ma mowy o istnieniu wolnego od cenzury przemysłu filmowego. Ciekawszy wydaje mi się przykład Japonii, która uchodzi przecież za wzorcowy kraj demokratyczny. Tymczasem konserwatyzm obyczajowy jest tam tak silny, że większość moich filmów objęto absolutnym zakazem wyświetlania. Coś mi mówi, że nie zmieni się to także przy okazji mojego najnowszego filmu.

Rzeczywiście, bohaterowie "W piwnicy" gloryfikują przecież Hitlera i z lubością oddają się sado-maso. Przede wszystkim jednak – tak jak postacie z właściwie wszystkich pańskich filmów – wydają się głęboko nieszczęśliwymi samotnikami. Czy istnieje szansa, że współpraca z panem będzie w stanie zmienić ich życie?
Muszę pana rozczarować, ale zazwyczaj nic takiego się nie dzieje. Filmy zapewniają moim bohaterom odskocznię od codzienności, ale po okresie wytężonej pracy nie mają oni wyjścia i wracają do swojej zwyczajowej egzystencji, która zwykle nie przynosi im satysfakcji. Wiem, że to dosyć smutna świadomość, ale nie mam na nią żadnego wpływu.

Reklama

Twierdzi pan, że w swoich filmach pokazuje ludzi skazanych na bezskuteczne poszukiwanie szczęścia. Podobne myśli przychodzą zresztą do głowy, gdy patrzymy na zatracających się w swych dziwacznych pasjach bohaterach "W piwnicy". Z czego wynika u pana ten programowy brak optymizmu?
Gdybyśmy przeanalizowali wszystkie najważniejsze powieści i filmy, łatwo dojdziemy do wniosku, że opowiadają o ludzkich słabościach i porażkach. Dlatego sam jako reżyser też nigdy nie poszukuję w snutych przez siebie opowieściach pogodnych wniosków i szczęśliwych zakończeń. Z dokumentalistami bywa jednak tak, że rzeczywistość potrafi zaskoczyć ich w najmniej oczekiwanym momencie. W 1992 roku zrobiłem film pod tytułem "Spodziewane straty". To historia nauczyciela, który próbuje dojść do siebie po nieszczęśliwym małżeństwie. Pewnego dnia pokazano ten film w telewizji i po jego emisji z moim bohaterem skontaktowała się dziewczyna z Węgier, która zapragnęła go poznać. Niedługo później oboje się pobrali i mieli dziecko. Czy to oznacza jednak, że są szczęśliwi? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie.

Gdy realizował pan swój film "Import/Export" i odwiedził pan przy tej okazji Ukrainę, mówił pan, że zetknął się w tym kraju z mentalnością i stylem życia, który zupełnie różni się od zachodnioeuropejskiego. Czy myśli pan, że dziś podobny podział wciąż pozostaje aktualny?
Ukraina to przypadek szczególny. Niezależnie od wszelkich zawirowań politycznych, mam wrażenie, że przez niemal dekadę, która upłynęła od powstania "Import/Export", tamtejsze społeczeństwo wiele się nie zmieniło. Jeśli chodzi o przemiany ustrojowe, Ukraina wciąż jest dopiero na początku drogi i trudno przewidzieć, jak potoczą się jej losy. W innych krajach byłego bloku wschodniego doszło natomiast do festiwalu zmarnowanych szans.

Reklama

Co konkretnie ma pan na myśli?
W ogóle nie nauczyliście się na naszych błędach. Przejęliście od krajów Zachodu dziki kapitalizm, rozwarstwienie klasowe i wulgarny indywidualizm, który niszczy poczucie wspólnoty. Przyjrzyjmy się chociażby Niemcom Wschodnim. Po upadku muru berlińskiego chciano podjąć wiele wysiłków, by transformacja ustrojowa przebiegła tam możliwie spokojnie i bezboleśnie. Tymczasem w praktyce zamieniono po prostu markę wschodnią na zachodnią, dość brutalnie urynkowiono gospodarkę i w ten sposób pozbawiono pracy rzesze ludzi.

Należy pan do mistrzów współczesnego filmu dokumentalnego. Czy dostrzega pan na horyzoncie następców?
Nie jestem typem reżysera kinomana, który oglądałby filmy pasjami i ekscytował się poszukiwaniem młodych talentów. Brutalnie mówiąc, mam po prostu ciekawsze rzeczy do roboty. Niemniej jakiś czas temu obejrzałem "Scenę zbrodni", która zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Film Joshui Oppenheimera po mistrzowsku łączy perspektywę lokalną z uniwersalnością poruszanych tematów. Przy okazji pozostaje tak oryginalny, że czasem wprost trudno uwierzyć w to, co dzieje się na ekranie. Z Oppenheimerem spotkałem się zresztą w Warszawie. Przyznałem mu się wówczas do tego, że uwielbiam jego debiut, ale przestrzegłem też, by nie cieszył się zbyt wcześnie. Wyznaję zasadę, że pierwszy film może wyjść danemu reżyserowi przez przypadek, a dopiero drugi jest w stanie powiedzieć nam prawdę o jego talencie.

Na koniec pozwolę sobie zaryzykować i zadać pytanie egzystencjalne. Co jest najważniejsze w życiu według Ulricha Seidla?
Na pewno nie istnieje recepta, która pozwalałaby to odkryć. Staram się po prostu postępować tak, by moje życie miało sens. Nie określiłbym siebie mianem człowieka szczęśliwego, ale na pewno to, co robię, daje mi satysfakcję. Zresztą wyznaję pogląd, że szczęście i poczucie spełnienia to stany ulotne i możliwe do osiągnięcia tylko przez krótki czas. Innymi słowy, w życiu piękne są tylko chwile.