Jesteś osobą, która ceni wagę słów. Jak radzisz sobie z zawodowym obowiązkiem udzielania ciągiem setek wywiadów?
Mia Wasikowska: Promocja filmu to naturalny etap jego produkcji. Kiedy gram, to wiem, że w którymś momencie czeka mnie kilka miesięcy gadania o tym samym, non stop. Staram się być szczera, próbuję zawsze znajdować w sobie ciekawość drugiego człowieka. Nie lubię tylko wywiadów wideo – są trochę bez sensu. To pięć minut performance'u, zero treści, same cytaty, wyrywki, gagi... Najchętniej zrobiłabym jeden, który potem po prostu wszystkim można byłoby rozdać.


Reklama

Konsekwentnie trzymasz się z dala od hollywoodzkiego zgiełku, ale jednak musisz z nim obcować. Nauczyłaś się już żyć wiecznie w biegu?
To szalone tempo pracy to coś, do czego da się przywyknąć, z czasem staje się normalną częścią życia. Jest tu pewna sprzeczność – ten proces wydaje się niezwykle szybki i wolny jednocześnie. Całkowicie inny od mojego normalnego, codziennego życia w Australii. To dobre. Lubię tę różnicę.


Czy bywając regularnie w Hollywood, spotkałaś ludzi takich, jak bohaterowie "Map gwiazd" Davida Cronenberga: owładniętych pragnieniem sławy, gotowych iść do niej po trupach?
Nie spotkałam ludzi, którzy byliby całkowicie podobni do bohaterów naszego filmu, ale poszczególne cechy charakteru filmowych postaci da się rozpoznać w poznawanych osobach. Wielu ludzi widzi świat gwiazd jako coś wspaniałego, do czego chcą aspirować.


Przeraża cię to desperackie pragnienie sławy?
Chyba troszkę. Hollywoodzki świat to moja praca, kariera. Nie zrozum mnie źle – Hollywood było dla mnie jak na razie dobre, miałam szczęście, nikt mnie nie skrzywdził. Ale konsekwentnie trzymam się na uboczu. Może gdybym w to bardziej zdecydowanie weszła, odkryłabym mroczną stronę...


Reklama

Mam wrażenie, że odkrył ją twój ekranowy partner, Robert Pattinson, od dłuższego czasu naczelny chłopiec do bicia dla tabloidów...
Trudno mi sobie wyobrazić siebie na jego miejscu, współczuję mu. To musi być bardzo dziwne, podlegać nieustannej krytyce, obserwacji... Wszyscy chcą wiedzieć wszystko o twoim życiu, mają opinie na temat każdej, nawet wyssanej z palca decyzji, wypowiedzi... Robert jest dzielny, bardzo dobrze sobie radzi z tą sytuacją. Podejmuje dużo ciekawych artystycznych wyborów, a wciąż postrzegany jest przez pryzmat "Zmierzchu". Nie widziałam jego ostatniego występu w "Wędrowcu", ale mam nadzieję, że nasz film pokaże, jak jest zdolny, i odwróci tę jego złą medialną passę.


Wielu młodych ludzi nie ma tyle siły i szczęścia, co wy. Machina sławy ich wsysa i wypluwa...
Rozumiem, jak to jest, kiedy ktoś nierealnie nadmuchuje twoje nadzieje, a potem brutalnie przekłuwa balon, zostawiając swoją ofiarę bez sił do walki. Przykładów ludzi, których zraniła lub zjadła ta machina, jest na pęczki.

Mówiłaś, że na razie Hollywood było dla ciebie dobre. Czy zwykle to ty starasz się o rolę, czy tylko przebierasz w propozycjach?
Czasami propozycje ról przychodzą same: producenci wysyłają mi scenariusz, zachęcają do spotkania z reżyserem. Kiedy gra jest warta świeczki, walczę z całych sił. W tym przypadku to nie ja znalazłam film, a film mnie: zaproponowano mi rolę, a ja z radością zgodziłam się podjąć wyzwanie.


Reklama

Współpraca z Davidem Cronenbergiem była na twojej liście marzeń?
Zawsze lubiłam Cronenberga, ale chyba wciąż najbardziej trafiają do mnie jego starsze filmy, na czele z "Muchą". Ekscytowała mnie perspektywa zagrania postaci z blizną, kogoś niedoskonałego, tajemniczego.


A temat "Map gwiazd" wydał ci się ryzykowny? Wielu dziennikarzy nazywa ten film brutalnie szczerą satyrą na Hollywood.
Jeśli ktoś tu wykazał się odwagą, to Julianne Moore, grająca postać skrajnie odmienną od samej siebie. Zawsze miała nosa do dobrych ról! Na planie bywa ogromnie pomocna, ma zaraźliwą, dobrą energię, zawsze służy ciekawym punktem widzenia podczas pracy nad scenami. Nie ma w niej goryczy, wydaje się być szczera w swoim szczęściu, naprawdę. I niczego się nie boi. Julianne zawsze była jedną z moich idolek. Jest fantastyczna.


Nie widzisz tu próby wyszydzenia biznesu, którego obie jesteście częścią? Nie podcinasz aby gałęzi, na której siedzisz?
Według mnie to nie próba ataku na Hollywood czy krytyki tego środowiska. Bohaterowie filmu szukają wolności, każdy własnej. W przypadku mojej postaci smutne jest, że najprawdopodobniej jedyną drogą do wolności jest dla niej śmierć.


Jak podeszłaś do roli Agathy? To bardzo niejednoznaczna postać...
Ktoś tak samotny jak Agatha, świeżo po ukończeniu programu leczenia uzależnień 12 kroków, jest w dziwnej przestrzeni powtarzalności. Deklamacja wiersza, wzięcie lekarstwa – wszystko u niej dzieje się o określonych porach, w pewnym cyklu. Także wiersz, który często powtarza, jest taką jej mantrą. Ludzie tak działają, mają specjalne zwyczaje, które zapewniają im poczucie pewności i zaczepienia, czynią przestrzeń, w której żyją, rozpoznawalną. Jak w plemionach, które poprzez rytuały szukają pewności, stabilności, jedności.


Bywasz w wielu krajach, czy któryś wspominasz wyjątkowo dobrze?
Świetnie czułam się w Irlandii, gdzie spędziłam jakiś czas na zdjęciach. Wiele ułatwiał oczywiście język. Nie bałam się, że zamówienie kawy zaowocuje falą wstydu, jak we Francji, gdzie mieszkańcy mają obsesję na punkcie swojego języka...


Zawsze w biegu. Co cię uspokaja? Relaksuje?
Dużo czytam. Książki są wspaniałe, dają ci czas sam na sam z własnymi myślami, z dala od zawodowych dylematów. Właśnie skończyłam "The Social Animal" Davida Brooksa, świetny tytuł. Wcześniej, podczas zdjęć do "Map gwiazd", zaczytywałam się Mary Shelley i Henrym Jamesem.


Masz jakieś wstydliwe filmowe przyjemności?
Długo nie miałam telewizora, więc teraz, kiedy już go kupiłam, pasjami oglądam show "Grand Design", który pokazuje renowacje domów i ludzi budujących na bazie własnych projektów. Uwielbiam go! To mój sposób na odstresowanie się i rozluźnienie. Lubię też oglądać komedie romantyczne, to jest frajda idealna na długi lot samolotem...

Rozważyłabyś propozycję udziału w serialu?
To zależy od tego, co by to było. Jedno z moich najlepszych doświadczeń w karierze, występ w serialu "Terapia", związane jest ze srebrnym ekranem. To unikalna szansa: móc tyle czasu poświęcić jednej postaci... W kinie nie ma takich okazji. Poza tym w dzisiejszych czasach produkcje telewizyjne stoją na bardzo wysokim poziomie, stały się właściwie tym, czym jeszcze niedawno było kino niezależne. Panuje tam ogromna artystyczna wolność, a twórcy dysponują często większymi budżetami niż filmowcy.


Jaki jest twój ulubiony serial?
To staroć, ale moim faworytem wciąż pozostaje "Sześć stóp pod ziemią". Jest doskonały. Ostatnio obejrzałam też wreszcie "Downton Abbey" – wiem, że jestem lata świetlne spóźniona i wszyscy mają już to za sobą – ale też mi się podobał jako taki rozluźniacz, coś zabawowego. Tu jakiś romans, tu dramat, tu tajemnica...

Wielu aktorów korzysta ze sławy i staje się twarzą inicjatyw charytatywnych, zostaje aktywistami. To nie dla ciebie?
Nie postrzegam siebie jako osoby publicznej. Jeszcze... Może to się kiedyś zmieni? Mam wiele prywatnych opinii i przemyśleń, ale nie wyobrażam sobie zabierania głosu w ważnych kwestiach publicznie bez pewności, że naprawdę wiem, o czym mówię. Nie interesuje mnie gadanie dla gadania. Brakuje mi wiedzy i pozycji, żeby bawić się w jakieś polityczne gry. Dlatego na razie unikam takich sytuacji.