Cichy kwiaciarz za namową neurotycznego kolegi zostaje żigolakiem. Skąd wziął się pomysł, by opowiedzieć tak nietypową historię?
John Turturro: Mam dwóch przyjaciół, obaj są niezwykle utalentowani. Jeden jest ode mnie starszy i wiele mnie nauczył, ale choć potrafi dosłownie wszystko, jest leniwy. Drugi ma nieustannie nowe partnerki, ale nigdy z nikim nie wiąże się na dłużej. A jednocześnie nie jest żadnym łamaczem serc, który bezdusznie "zalicza". On się po prostu czuje bardzo swobodnie w towarzystwie kobiet... Zawsze zastanawiałem się, dlaczego tak jest. Potem pomyślałem o sobie, o innych znajomych... I to zbudowało ciekawą bazę pod pomysł na scenariusz.

Reklama

A jak wyglądało zbieranie danych, etap przygotowań? Domyślam się, że mogło być ciekawie...
Chciałem zrozumieć, na czym polega ten rodzaj transakcji, o jakim mówimy w filmie. Nasza narracja jest romantyczno-komediowo-melancholijna, ale oczywiście zdaję sobie sprawę, że rynek usług seksualnych bywa tez bardzo brutalny, chciałbym to podkreślić. Przygotowując się do "Casanovy...", rozmawiałem z kilkoma pracownikami seksbiznesu. Powtarzali, że w momencie, gdy ludzie zdejmują ubranie i stają przed sobą nadzy, nagle ich statusy się zrównują, bez względu na to, czy mówimy o prezydencie, czy o papieżu. To niezwykle fascynujący punkt wyjścia. Szczególnie jako metafora.

Skąd pomysł, by w głównej roli obsadzić samego siebie, a jako swojego ekranowego partnera – Woody'ego Allena?
Rozmyślałem któregoś dnia o tym, jak to jest być mężczyzną w pewnym wieku. Pomyślałem o Woodym, o nas razem jako zespole. Wbrew pozorom bardzo się różnimy. Doszło do mnie, że ta różnica mogłaby dać ciekawy ekranowy efekt. Powiedziałem o tym mojemu fryzjerowi, który zajmuje się też włosami Woody'ego, a on mu to powtórzył. I okazało się, że myśli podobnie.

Allen próbował panu doradzać?
Woody zawsze ma przeciwne zdanie, bez względu na to, o czym mowa. Ale tylko poza planem – bo na planie był bardzo posłuszny, robił dokładnie to, o co go prosiłem, i w ogóle nie wtrącał się w reżyserię. Lubi improwizować i czasami mu się to zdarza, ale jako aktor zasadniczo trzyma się scenariusza. Często żartobliwie traktuje wskazówki, jakie daje mu reżyser. Właściwie jedyna jego uwaga skierowana do mnie dotyczyła aktorów dziecięcych i brzmiała: "Te dzieci wyglądają na zestresowane".

Reklama

Trudno było panu dopasować się do jego dialogowego tempa? Wyobrażam sobie, że to może być dla jego partnera prawdziwe wyzwanie.
Tylko na początku. Zaskoczenie szybko mija i człowiek zaczyna się orientować, o co w tym wszystkim chodzi. Zresztą nie tylko ja miałem problem z odnalezieniem się w tym duecie, on także. Byliśmy trochę zdezorientowani, nie do końca pewni, kto i kiedy ma mówić, jak mamy się zgrać. Ale po chwili wszystko się ułożyło i po prostu popłynęliśmy. Kiedy tylko przełamie się pierwsze lody, praca z nim staje się łatwa.

Udało się panu zebrać na planie niesamowite aktorki. Trudno było przekonać Sharon Stone, Sofię Vergarę i Vanessę Paradis, żeby zagrały w "Casanovie..."?
Mam wrażenie, że w amerykańskich filmach nie ma wielu ciekawych ról kobiet i jeśli już coś się pojawia, zwykle ta informacja szybko się rozchodzi i aktorki same zabiegają o taką pracę. Nie trzeba ich było przekonywać.
Zależało mi przede wszystkim, żeby w filmie reprezentowane były rozmaite typy kobiecości. Podobnie jak Woody Allen, bardzo cenię sobie pracę z kobietami. Woody mówi, że to się opłaca – postaci kobiece potrafią być niezwykle złożone, intrygujące. Pracując nad nimi, reżyser jest w stanie wiele się dowiedzieć i nauczyć. Pewnie gdybym miał trzy godziny czasu ekranowego, postaci kobiecych byłoby jeszcze więcej.

W filmie powraca zdanie: "Z miłością zawsze przychodzi ból". Myśli pan, że to prawda?
Cierpienie i miłość są nierozerwalnie połączone. To oczywistość, nie ma co jej kwestionować. Sam cytat pochodzi z ilustrowanej książki z powiedzeniami w ladino. Znalazłem ja w nowojorskim muzeum, gdzie zamierzałem poczytać o różnych językach, które pojawiają się w filmie, i bardzo mnie zafascynowała. Wiem, że wiele osób mówi jednocześnie w kilku językach, tak naprawdę nigdy żadnego nie opanowując do perfekcji... A ladino, jego etymologia, to nieodkryte pole pełne tajemnic.

Reklama

W filmie bardzo ważna jest eklektyczna muzyka, która buduje zmysłowy, melancholijny klimat. Vanessa Paradis także śpiewa na ekranie – wykonuje włoską pieśń. Skąd wzięły się muzyczne inspiracje?
Lubię używać muzyki na planie, pomaga mi w pracy. Pisząc scenariusz "Casanovy...", słuchałem Gene'a Ammonsa (amerykański tenorowy saksofonista jazzowy – red.) i Dalidy, której płytę kupiłem od ulicznego handlarza w Paryżu, nie mając pojęcia, kim była ta artystka. Myślałem, że była Egipcjanką, a nie Włoszką! A całą karierę zbudowała we Francji, Vanessa dorastała, słuchając jej utworów. Mieliśmy na planie konsultantkę, która dbała o to, by pieśń Vanessy była odpowiednio neapolitańska. Według niej odnieśliśmy sukces, bo w wersji Vanessy dostrzegła ironię. Tak nam to tłumaczyła, że obok pasji, namiętności, musi by też wyczuwalna w miłosnej piosence ironia.

Gra pan żigolaka, mężczyznę, który zarabia, świadcząc usługi seksualne. A jest coś, co pan zrobił kiedyś tylko dla pieniędzy?
Przyznaję, że seksu dla pieniędzy nie uprawiałem. Może to kwestia czasu? Ale oczywiście jako aktor podejmowałem prace, z których nie jestem dumny. Robiłem to, aby utrzymać moją rodzinę. Niekiedy po takich przygodach wręcz potrzeba czasu na rekonwalescencję, bo wymagają od aktora, by nie tylko wcielił się w graną postać, ale też poza rolą udawał kogoś, kim nie jest. Czasami działanie wbrew sobie to konieczność. Też ta dwuznaczność zainteresowała mnie w pomyśle na ten film.

"Casanova..." jest obrazem słodko-gorzkim. Lubi pan takie połączenie przeciwieństw?
W filmie musi być i jedno, i drugie, podobnie jak dobre tempo, a potem chwila na oddech. Widz to zwyczajny człowiek, nie przychodzi do kina czysty i wyzuty z emocji, zawsze przynosi ze sobą jakiś bagaż. Chcę, by mógł się go stopniowo wyzbywać podczas seansu.