Rola prawnika Kovacsa w "Grand Budapest Hotel" to jedna z pana większych ekranowych transformacji. No, może wyłączając "Muchę"...
Jeff Goldblum: Przed rozpoczęciem zdjęć Wes uprzedził nas, że intrygująco ukształtowany zarost będzie odgrywał w filmie ważną rolę. Kazał zapuścić, co się da. Wyobrażenie, jak mają wyglądać poszczególne postaci, było. Rysowniczka Juman Malouf przygotowała szkice poszczególnych bohaterów, ekipa dysponowała też zdjęciami rozmaitych postaci historycznych, do których chciano nawiązać – na przykład właśnie Zygmunta Freuda czy Luigiego Pirandello. Ale pojawiły się niespodzianki. Kiedy zapuściłem brodę i wąsy, okazało się, że dół jest siwy, a góra – ciemna. Wesowi się to spodobało, mimo że się tego nie spodziewał. On pracuje z ogromną dbałością o szczegóły, więc wydał dokładne wskazówki, gdzie przyciąć, gdzie wymodelować, żeby mój zarost wyglądał dokładnie tak, jak chce.

Reklama

Przyjaciele i rodzina zdążyli się przyzwyczaić do pana w takiej wersji?
Przez jakiś czas musiałem tak chodzić, ale na szczęście rodzina i znajomi nie reagowali na to alergicznie. Chyba im się podobało. Teraz zastanawiam się, czy nie wrócić do zarostu – przed "Grand Budapest Hotel" zawsze byłem gładko ogolony i spodobał mi się ten nowy styl, trochę za nim tęsknię. Może zapuściłbym małą bródkę à la Zappa? Dizzy Gillespie też taką nosił i wielu innych jazzmanów. Fajna sprawa.

Czy przez wąs ktoś wziął pana za kogoś innego?
Teraz nie, ale wcześniej się zdarzało. Gratulowano mi kilkakrotnie roli w "Pogromcach duchów", myląc mnie z Haroldem Ramisem. Nic wtedy nie mówiłem, tylko grzecznie dziękowałem.

"Grand Budapest Hotel" to taka filmowa wieża Babel – na ekranie blisko dwudziestka uznanych aktorów, a każdy mówi z innym akcentem...
Kiedy dostałem w swoje ręce scenariusz, podobnie jak Edward Norton czy Willem Dafoe zapytałem Wesa, czy chce, żebym udawał jakiś konkretny akcent. – Wer daz dys tejk plejs, maj frend? – mówię do niego. Wytłumaczył, że to film gdzieś bliski produkcjom Ernsta Lubitscha, którego wtedy jeszcze za dobrze nie znałem, zaraz nadrobiłem m.in. "Być albo nie być" i "Sklep na rogu". – Akcja rozgrywa się w wyimaginowanej krainie zwanej Żubrówka. To wymyślony świat. Dzieje się »gdzieś w Europie« – jak u Lubitscha, mamy też jak on międzynarodową obsadę i tak jak on chcę zachować Wasze oryginalne akcenty. Taki jest styl tej opowieści. Wes kreuje poniekąd teatralne historie i postaci, ich stylizacje są ekscentryczne, wydarzenia na ekranie także. Ale niezmiernie dba o to, by w nasze ich interpretacje nie wdarła się komiksowa przesada, zależy mu na tym, byśmy tchnęli w nie życie, dali im prawdę. Dlatego udało mu się stworzyć film, który jest wysublimowany, artystycznie doskonały na zewnątrz. A w środku – mimo że to wyśniony świat jungowskiej nieświadomości indywidualnej – naturalistyczny, logiczny, prawdziwy, ludzki.

Reklama

Zawsze miałam wrażenie, że współpraca z Andersonem musi wymagać jakiegoś emocjonalnego obnażenia. Jego filmowe krainy są wymyślne, ale też niezwykle intymne, osobiste.
Dokładnie o to mi chodziło. Te kilka chwil współpracy z nim to niezwykły dar, cenna możliwość. Trochę magiczna, takie ćwiczenie dla wyobraźni. Niedawno znowu obejrzałem "Marzyciela" z Johnnym Deppem, z którym zresztą niedawno nakręciliśmy wspólnie niskobudżetowy projekt. Szalenie podobało mi się jak bohater Johnny'ego stwarza Piotrusia Pana i budzi tym samym wyobraźnię tych dzieci, a potem obiecuje ich umierającej matce, że pokaże jej Nibylandię. I zabiera ją tam. Możliwość zanurzenia w wyimaginowanym świecie to jeden z powodów, dla których ludzie chcą zostać aktorami. Ale u Wesa nie chodzi tylko o samo doświadczenie odrealnienia, ale i to, co z niego wynosimy. Udział w jego filmie to dla aktora doświadczenie niemal duchowe, rodzaj medytacji, przygoda o właściwościach psychoterapeutycznych. I on nie tylko nas przez nią prowadzi, lecz także sam dzielnie w niej uczestniczy. To metody pracy bardzo mi bliskie, tak uczyłem się grać. Wes mnie inspiruje, interesuje. Jego życie, wyobraźnia, próby poznania i rozwiązania ludzkich dylematów... Osiągnął coś wyjątkowego.

Jak z perspektywy czasu ocenia pan wybory, które podejmował pan w swojej karierze? Po "Musze" wróżono panu hollywoodzką karierę, stało się inaczej...
Nie miałem planu na karierę i splendor, aktorstwo było moim powołaniem, zewem serca. Zawsze chciałem być nie tylko dobrym aktorem, lecz także aktorem prawdziwym. Z takimi ludźmi lubię też pracować, to najlepsza nagroda za wysiłek włożony w rolę. Wiem, jak to jest mieć na sobie finansową presję, aż za dobrze, proszę mi wierzyć. Jeśli przy okazji z pracą wiąże się ciekawe wynagrodzenie – to cud-miód i orzeszki, że tak powiem. Ale praca wyłącznie z takich pobudek nie daje prawdziwej satysfakcji. Dobre życie jest tam, gdzie są ludzie tworzący z potrzeby rozwoju, zdobywania nowych artystycznych szczytów. To mnie przyciąga do kolejnych projektów i takie doświadczenia najlepiej wspominam. Miałem szczęście, bo trafiłem na swojej drodze na doskonałych nauczycieli, którzy uświadomili mi, że aktorstwo to proces, że zanim będę mógł w ogóle nazwać siebie aktorem, minie dwadzieścia lat. Traktuję swoją karierę jak nieustające studia akademickie. I to też powtarzam ludziom, których uczę aktorstwa: – Stwórzcie dla siebie życie, w którym każdego dnia będziecie czuli potrzebę grania, a ta potrzeba będzie was wzbogacać jako ludzi. Oto prawdziwy plon...

Opowiada pan jak lektor z poradnika lepszego życia. Zasłuchałam się na amen.
Bo widzi pani, może dlatego, że nie udzielam ich cały czas, dla mnie wywiad to też okazja do kreatywnego spotkania, szczerej wymiany myśli. Wiele osób posądza mnie, że podczas takich spotkań gram, ale tak nie jest. Tym bardziej rozmowy po takim filmie jak "Grand Budapest Hotel" – to dla mnie szansa na ponowne przemyślenie wszystkich tych zagadnień, z którymi zetknąłem się na planie. Teraz od pani mogę się dowiedzieć, o czym jest ten film.