Adaptacja naukowej prozy Michaela Gibsona poświęconej interpretacji "Drogi krzyżowej", słynnego płótna Pietera Bruegla starszego, jest filmem innowacyjnym formalnie, chociaż dosyć zgrzebnym w warstwie intelektualnej. Być może właśnie to niecodzienne zestawienie – brawurowej formy i lekkostrawnej treści – sprawiło, że w "Młynie i krzyżu" zakochała się ogromna, festiwalowa publiczność.

Reklama

Inicjatywa wyszła od Gibsona, historyka sztuki zafascynowanego kinem Lecha Majewskiego. Początkowo chodziło jedynie o fabularyzowany dokument będący artystyczną odpowiedzią na esej Gibsona z 2001 roku zatytułowany właśnie "The Mill and the Cross". Po wielu dyskusjach autorzy projektu ustalili, że zamiast dokumentu powstanie fabuła.

Majewski, łączący w twórczości hybrydalne formy kinowe, malarstwo oraz video-art, wydawał się reżyserem szczególnie dobrze przygotowanym do podjęcia wyzwania tego typu. Miał też szczęście do akompaniatorów. Przede wszystkim zaprosił do współpracy Adama Sikorę, odpowiedzialnego za plastyczny kształt "Angelusa" czy "Wojaczka". Wspólnie podjęli trud ożywienia obrazu Bruegla. Na ekranie oglądamy bezkompromisową próbę rekonstrukcji zdarzeń rozgrywających się na płótnie. Umowna akcja filmu rozgrywa się w 1564 roku. Tło powstawania obrazu stanowią wydarzenia historyczne tamtego okresu – Niderlandami rządzą katoliccy Habsburgowie z Hiszpanii, szerzy się ucisk dla innowierców. Na ekranie widzimy męczeńską śmierć heretyka, z drugiej strony przyglądamy się skupionej pracy Bruegla (Rutger Hauer), poczynaniom jego przyjaciela, bankiera (Michael York) oraz ukazywanym równolegle misteryjnym scenom drogi krzyżowej Jezusa Chrystusa (Maryję zagrała Charlotte Rampling).

Produkcja filmu była czasochłonnym i wymagającym ogromnych środków eksperymentem. "Młyn i krzyż" powstawał przez trzy lata, z czego aż dwa zajęły prace montażowe. Komponowano kadry, za pośrednictwem najnowszych technik cyfrowych zestawiano obrazy filmowe z wykopiowaniami malarskimi. Lech Majewski wyznał w jednym z wywiadów, że tylko jedno z filmowych ujęć ma aż 147 różnych warstw!

Reklama

Wysiłek się opłacił. Półtoragodzinny seans ma w sobie hipnotyczną moc, głównie za sprawą zdjęć Sikory i Majewskiego, charakterystycznych akordów Józefa Skrzeka, dopracowanych kostiumów Doroty Roqueplo oraz mistrzowskiej scenografii Katarzyny Sobańskiej i Marcela Sławińskiego. Paradoksalnie najsłabiej w filmie wypadło to, co nie jest dekoracją. Nieliczne dialogi w "Młynie i krzyżu" rażą topornością wykładu, również udział zaproszonych do projektu gwiazd ogranicza się do jednej czy dwóch min. Hauer czy Rampling są w filmie takimi samymi pionkami jak pozostali statyści. Pomimo zastrzeżeń mówimy jednak o tytule ze wszech miar oryginalnym, poszerzającym język kina, będącym świadectwem benedyktyńskiej pracy i talentu całej ekipy.

– Dla mnie "Młyn i krzyż" to szczęśliwe połączenie tego, co może literatura i kino. Esej filozoficzno-historyczny ubrany w warstwę wizualną – podkreślał Majewski. Trudno odmówić mu racji.

MŁYN I KRZYŻ | reżyseria: Lech Majewski | dystrybucja: Galapagos