Do stolicy Wielkiej Brytanii sprowadzono wiele premier światowych i kilka najgłośniejszych tytułów nadchodzącego sezonu. Wśród nich znalazła się oczekiwana "Droga" Johna Hillcoata na podstawie nagrodzonej Pulitzerem powieści Cormaca McCarty’ego.

Reklama

Apokaliptyczna pomyłka

Przygotowania ekranizacji "Drogi" rozpoczęły się jeszcze przed premierą wybitnego dzieła braci Coenów "To nie jest kraj dla starych ludzi" – adaptacji innej książki McCarthy’ego. – Nie widzieliśmy, że inna ekipa filmowa pracuje na prozą Amerykanina – mówił na konferencji prasowej reżyser filmu. Coenowie postawili poprzeczkę bardzo wysoko. Dali autorski sznyt trudniej materii literackiej. Odważnie przekraczali kolejne granice filmowego opowiadania, otworzyli nowe drogi przed niby-thrillerowym opowiadaniem, wykorzystali znaną konstrukcję do postawienia w nowy sposób pytań ostatecznych. W przeciwieństwie do nich ekipa "Drogi" nie sprostała zadaniu. Rozgrywająca się w postapokaliptycznym świecie powieść, swoim powolnym rytmem, suchą narracją, opartą na powtarzalności najprostszych czynności wprowadza czytelnika w trans. Boli, męczy, odstręcza, a jednak nie sposób przerwać lektury. Filmowi zabrakło hipnotycznej mocy, która stanowi o wielkości tekstu McCarthy’ego. Seans nie boli, nie szarpie za bebechy, pozostawia widza w roli bezpiecznego obserwatora.

Owszem, parę rzeczy jest w "Drodze" zrobionych dobrze: jest ciekawie sfilmowana, gra kolorami i rozgrywa się w doskonale oddających nastrój prozy McCarthy’ego plenerach. Świetnie dobrano też odtwórcę roli Chłopca (Kodi Smit-McPhee): kontrastującego szlachetną urodą z filmową rzeczywistością. Ale już grający główną rolę Viggo Mortensen, który musiał wykonać ciężką pracę fizyczną, wypada dość blado – widać to zwłaszcza w epizodzie z Robertem Duvallem, który ma tu koncertowe pięć minut.

Reklama

Oczywistością jest stwierdzenie, że z wybitnym tekstem może się mierzyć tylko obdarzony równie silną osobowością artystyczną twórca. Tymczasem John Hillcoat to reżyser zaledwie poprawny, który nie miał szans zmierzyć się z afabularną prozą. Czy "Droga" mogła się udać? Być może, jednak tylko pod warunkiem, że ktoś odważyłby się uciec powieści McCarthy'ego, wykorzystać tekst jako punkt wyjścia, a nie dosłownie trzymać się jej litery.

Nowa jakość

O ile "Droga", w przeciwieństwie do coenowskiej interpretacji Cormaca McCarthy’ego, nie niesie żadnego nowoczesnego przełomu w filmowym języku, o tyle pozostałe filmy prezentowane na początku londyńskiego festiwalu to propozycje ciekawe i formalnie odważne. Pokazywany na inauguracji "Fantastyczny Pan Lis" Wesa Andersona (w lutym na polskich ekranach), będący ekranizacją słynnej w anglojęzycznym świecie książki Roalda Dahla, to mimo pozorów staroświeckiej animacji lalkowej dla dzieci, obraz wywrotowy. Powstały w londyńskim studiu Three Mills film to właściwie ambitne dzieło dla mających kłopoty z dorastaniem dorosłych. Choć reżyser zasłania się formułką, że zabrał się za adaptację "Pana Lisa", ponieważ w dzieciństwie to była pierwsza książka, którą posiadał na własność, ten film tematycznie doskonale wpisuje się w jego artystyczną drogę. Podobnie jak w znakomitym "Genialnym klanie", "Pociągu do Darjeeling" czy "Rushmore" Anderson skupia się na relacjach rodzinnych, niedojrzałości do związków i posiadania dzieci. Postaci, choć tym razem zapożyczone z literatury animowane zwierzęta, to wciąż ci sami bohaterowie nie radzący sobie z tak zwaną dorosłością i wiążącą się z nią odpowiedzialnością.

Reklama

Zupełnie nową jakość – tym razem jeśli idzie o temat, nie formę, niesie "The Men Who Stare at Goats" Grata Heslova z George'em Clooneyem w głównej roli. Adaptacja opartej na faktach książki Jona Ronsona opowiada historię specjalnej jednostki wojskowej, której członkowie mieli rzekomo zdolności parapsychologicznie (Ronald Reagan osobiście podpisał dofinansowanie badań nad nadprzyrodzonymi umiejętnościami dla amerykańskiego wojska!). Szalona, hippisowska komedia w doborowej obsadzie (Jeff Bridges, Kevin Spacey, Evan McGregor) odsłania absurdy wojskowości i wojny lepiej niż wszystkie produkowane masowo agitki razem wzięte. Seans to półtorej godziny najczystszego humoru, któremu autentyczne podłoże nadaje dodatkowego smaczku.

Męska miłość

Do doskonałych propozycji należał też "Single Man" (w Wenecji za główną rolę w tym filmie nagrodę otrzymał Colin Firth). Debiutujący w roli reżysera Tom Ford (znany projektant, przez wiele lat ubierał agenta 007) pokazuje 24 godziny z życia mężczyzny, który zamierza popełnić samobójstwo. Jest początek lat 60., Ameryka żyje groźbą III wojny światowej, ZSRR rozmieszcza swoje rakiety na Kubie. Jednak Geoge'a – wykładowcę literatury na kalifornijskim uniwersytecie (Firth), mało to obchodzi. Niedawno w wypadku samochodowym stracił partnera, z którym spędził 16 lat. Rodzina zabroniła mu przyjechać na pogrzeb. Z angielską porządnością i precyzją na granicy śmieszności planuje więc swoją śmierć. Doskonały film o miłości, stracie o tym, że istniejemy tylko w innych ludziach i dzięki nim. Wizualnie wysmakowany, doskonale balansujący między scenami realistycznymi i wizyjnymi, pięknie zaprojektowany obraz z muzyką polskiego kompozytora Abla Korzeniowskiego, równoważy ciężar tematu cierpkim humorem.

Przed publicznością londyńskiego festiwalu jeszcze wiele atrakcji: "Up In the Air", o którym mówi się jako pewniaku w Oscarowym wyścigu, doskonałe "An Education", nagrodzone w Cannes "Biała wstążka" Michaela Hanekego i "Un Prophet" Jacques'a Audiarda, najnowszy obraz twórcy "Delicatessen" Jeana-Pierre’a Jeuneta "MICMAC", "Serious Man" braci Coen czy "Toy Story 2" w wersji 3D. Impreza potrwa do 29 października.