"Dzieci Ireny Sendlerowej" (aka "The Courageous Heart of Irena Sendler")
USA 2009; reżyseria: John Kent Harrison; obsada: Anna Paquin, Marcia Gay Harden, Maja Ostaszewska, Danuta Stenka, Krzysztof Pieczyński; dystrybucja: Syrena Films; czas: 95 min; Premiera: 18 września; Ocena 3/6

Filmową opowieść o Matce Dzieci Holocaustu oparto na bardzo rzetelnej książce Anny Mieszkowskiej, również konsultantki scenariusza. Do współpracy zaproszono dwie zdobywczynie Oscara - Annę Paquin, jedną z najmłodszych laureatek statuetki (za rolę w „Fortepianie” Jane Campion), która zagrała Sendlerową, i Marcię Gay Harden (Oscar za drugoplanową rolę w „Pollocku”), wcielającą się w role jej matki. Jak na produkcję telewizyjną – bo „Dzieci Ireny Sendlerowej” powstały dla amerykańskiej stacji Hallmark – film jest zrobiony z rozmachem, na planie znalazło się dwa tysiące statystów, a budżet wynosił 38 mln zł. Czy takie nakłady dały efekt wystarczający, by film trafił do dystrybucji kinowej? Nie do końca. To produkcja zaledwie poprawna, artystycznie pozostająca jedynie solidnym pomnikiem niewyobrażalnie szlachetnej kobiety.

Wszystko, co widzimy na ekranie, jest podporządkowane idei hagiograficznej - przedstawienia żywota świętej, dla której czynienie dobra było sprawą oczywistą. Nie ma wprawdzie w „Dzieciach…” fałszywych tonów, ale wszystko jest zrobione chronologicznie i bez pomysłu. Twórcy filmu postanowili nie epatować widza najbardziej drastycznymi scenami z getta warszawskiego, jak mogli łagodzili ujęcia zamarzających z głodu dzieci i tłumów pędzącym na Umschlag Platz.

Reklama

Efektem takiego ujęcia działalności Sendlerowej jest kompletny brak emocji u widza. Ten film nie wzrusza - tylko informuje. Najbardziej ujmującą sceną jest pojawiająca się w finale filmu twarz Ireny Sendlerowej. Niemal stuletnia kobieta mówi z uśmiechem. A mówi o tym, że trzeba postępować dobrze, że nie mogła inaczej. Jest w niej wyłącznie optymizm, mimo tego, co widziała, okrucieństwa, które rozegrało się na jej oczach i którego sama doświadczyła.

Czy Irena Sendler zasługiwała na lepszy film? Taka postać jak ona jest chyba za wielka na każdy, nawet wybitny film. Podobnie zresztą było z Oscarem Schindlerem. Jego filmową biografię wprawdzie obsypano nagrodami, ale trudno było się oprzeć wrażeniu, że to wyróżnienia na wyrost - za temat, nie za film jako taki. Obraz Spielberga był zwyczajnie średni, a kiczowaty monolog Liama Neesona mówiony urywanym głosem: „mogłem uratować jeszcze kilku” trudno było wytrzymać.

Mimo to „Dzieci Ireny Sendlerowej” robią świetną robotę, jeśli idzie o postrzeganie Polaków za granicą. Pokazują nas prawie wyłącznie jako naród szlachetny, który gremialnie wyciągnął rękę do Żydów w czasie II wojny. Pokazują, że to my przeczuliśmy los, jaki może ich spotkać i w porę staraliśmy się ich o tym ostrzec. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek polska twarz była tak szlachetna na zachodnim ekranie, jak w filmie Harrisona.

Tym bardziej oburzające są losy polskiego udziału w produkcji i promocji filmu. „Dzieci Ireny Sendlerowej” od początku w zamierzeniach producentów były filmem telewizyjnym. Polskim partnerem miała być Telewizja Polska. W ostatniej chwili prezes Farfał, zasłaniając się względami ekonomicznymi, wycofał się z umowy. Zwietrzył zapewne w postaci matki dzieci Holocaustu niebezpieczeństwo skalania jego telewizji jakimiś żydowskimi historiami. Sam sobie od ust odjął najładniejszą laurkę, jaką Zachód wystawił Polsce. Jak mamy się kimś chwalić, to właśnie Ireną Sendlerową. Prezes miał swoje „wielkie” momenty, ten jest niewątpliwie jednym z najbardziej pamiętnych z nich. Twarz uratowaliśmy dzięki szybkiej reakcji Ministerstwa Kultury i Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Niesmak jednak pozostał.