"Metro strachu" (aka "The Taking of Pelham 123")
USA/Wielka Brytania 2009; reżyseria: Tony Scott; obsada: Denzel Washington, John Travolta, John Turturro, James Gandolfini; dystrybucja: UIP; czas: 105 min; Premiera: 21 sierpnia; Ocena 3/6



Scott lubi od czasu do czasu pod pozorem rozrywki zgłębić nieco poważniejsze tematy, a to próbuje obnażyć kulisy afer wywiadowczych („Zawód: szpieg”), a to podważa zaufanie obywateli do państwa („Wróg publiczny”). W „Metrze strachu” podobne wątki również się pojawiają, ale niestety muszą ustąpić pola standardowej akcji.

Scott zresztą niemal od początku przechodzi do sprawy: Ryder (John Travolta) z pomocą bandy oprychów porywa pociąg metra. Większość pasażerów wypuszcza, zostawia jednak kilkunastu zakładników i żąda od miasta – które, jak twierdzi, zrujnowało mu życie – 10 milionów dolarów okupu. Pośrednikiem między Ryderem a policją jest Garber (Denzel Washington), niegdyś wysoko postawiony dyrektor nowojorskiego metra, po oskarżeniach o korupcję zdegradowany do roli zwykłego dyspozytora. Uwikłany wbrew własnej woli w całą sytuację będzie musiał nie tylko rozmawiać z porywaczami (próba przejęcia kontroli przez policyjnego negocjatora kończy się bowiem śmiercią jednego z zakładników), ale gdy upłynie termin ultimatum, zostanie zmuszony, by wziąć sprawy we własne ręce.

Reklama

p

Everyman postawiony w sytuacji ekstremalnej to temat tyle zgrany, ile wciąż nośny. Tym bardziej że Washington doskonale sprawdza się w podobnych rolach, chociaż trudno uwierzyć, żeby przeciętny nowojorczyk (w którego biografii kluczowym punktem jest wzięcie 35 tys. dol. łapówki) był w stanie stawić czoła zaprawionym w walce łajdakom. Gorzej z motywacją Złego – John Travolta z groźną miną i wytatuowaną szyją wypada groteskowo, niczym przestępcy z marnych filmowych adaptacji komiksów. Ich pojedynek na słowa (do czynów przechodzi dopiero w ostatniej fazie filmu) trzyma jednak w napięciu. Szkoda tylko, że scenarzysta Brian Helgeland każe im wypowiadać coraz bardziej nadęte i patetyczne dialogi. Na dodatek spycha w cień bodaj najciekawszą warstwę filmu, czyli ledwie maskowaną obojętność władz w kryzysowej sytuacji. Burmistrz Nowego Jorku (zabawnie zagrany przez Jamesa Gandolfiniego) angażuje się w akcję z przymusu: robi to nie ze szczerych pobudek, ale po to, by nie stracić w oczach wyborców, choć szczerze przyznaje, że „żaden tam z niego Giuliani”. Policja najchętniej odstrzeliłaby terrorystów, by mieć wszystko jak najszybciej za sobą. A powszechna spychologia zamiast do rozwiązania konfliktu prowadzi do kolejnej tragedii. Nie wiem, dlaczego Scott zrezygnował z rozwijania tego wątku – być może w obawie, że zbyt wiele publicystki odbierze „Metru...” widzów. Tyle że w efekcie zamiast dobrego dramatu otrzymujemy błahą sensację – wciągającą, dobrze zrealizowaną, ale pozbawioną jakiejkolwiek wartości dodanej.