"American Gangster" nie jest typowym filmem o złym gangsterze. Grany przez pana heroinowy król Frank Lucas budzi sympatię.

Denzel Washington: Właśnie tak starałem się go zagrać i tak została napisana ta rola. Często widzimy Franka z rodziną, gdy próbuje prowadzić zwyczajne życie. Widzowie myślą wtedy: "Ten facet jest zły i robi straszne rzeczy, a jednak nie jest potworem". Ridley Scott wyraźnie pokazał to w scenie w dniu Święta Dziękczynienia - z jednej strony widzimy ciepły, przytulny dom Lucasa, a z drugiej ludzi, którzy biorą sprzedawane przez niego narkotyki i umierają.

Reklama

Wahał się pan przed przyjęciem tej roli? W końcu Lucas był prawdziwym przestępcą.

Nie, na pewno nie z tego powodu.

A z jakiego?

Reklama

Trudno powiedzieć. Nie było jednej konkretnej rzeczy, która stanowiłaby dla mnie przeszkodę nie do pokonania. Praca przy takim filmie to seria wyzwań, a także dociekanie prawdy i dobra zabawa. Dzięki "American Gangster" mogłem wrócić do miejsc, w których się wychowałem, i spotkać ludzi, z którymi dorastałem. Musiałem też zbierać informacje o tamtych zdarzeniach, spotykać się z ich świadkami. Do pewnego momentu jest to trudne zadanie, ale potem staje się przyjemnością. Gdy to zrozumiałem, wszystkie wątpliwości natychmiast się rozwiały.

Właśnie, wychował się pan w Nowym Jorku. Był pan świadkiem takiej przemocy, jaką widzimy "American Gangster"?

Reklama

Nie w takim natężeniu. Moja matka pochodzi z Harlemu, ale ja dorastałem w lepszej dzielnicy. Jako dzieciak nie widziałem wiele, chociaż nigdy nie opuszczałem miasta. To był i nadal jest mój dom. Są wprawdzie pewne podobieństwa między moim dzieciństwem a częścią scenariusza, ale dorastając, nie wiedziałem, kim jest Frank Lucas.

Podczas zdjęć nie tylko dowiedział się pan, kim jest Frank Lucas, ale także poznał go pan osobiście.

Spędziliśmy bardzo dużo czasu razem, podczas prac nad filmem spotykaliśmy się praktycznie codziennie. Frank przychodził na plan, więc gdy tylko miałem jakieś pytanie, on chętnie na nie odpowiadał. Próbował zostać moim kumplem.

Powiedział pan kiedyś, że chętnie sięga po prawdziwe historie, takie jak ta, bo jako nastolatek chciał pan być dziennikarzem. Jak to się stało, że zrezygnował pan z tego pomysłu?

Studiowałem nauki polityczne, ale przez lata moje zainteresowania wielokrotnie się zmieniały. Politologię zastąpiłem dziennikarstwem, a następnie dziennikarstwo aktorstwem. Zacząłem uczęszczać na lekcje aktorstwa i dostałem główną rolę w sztuce "Emperor Jones" Eugene’a O’Neilla. Już wtedy ludzie mówili mi, że będę dobry, muszę tylko dalej grać. Posłuchałem ich rady. Nigdy nie pracowałem jako dziennikarz, ale pozostał we mnie jakiś sentyment do tego zawodu.

To dlatego spróbował pan sił w branży wydawniczej - w ubiegłym roku wydał pan książkę "A Hand to Guide Me".

Wydanie tej książki zaproponowali mi członkowie klubu Boys and Girls, którego rzecznikiem jestem od ponad 15 lat. Zawiera ona wiele tekstów napisanych przez około 70 znanych osobistości, takich jak Bill Clinton, Jimmy Carter czy Colin Powell, oraz ludzi z branży rozrywkowej. Każdy opisują w zdarzenia, które zmieniły jego życie. Członkowie Boys and Girls uznali, że wydanie takiej książki to dobry sposób na zebranie pieniędzy na działalność klubu, czyli organizację zajęć pozalekcyjnych dla dzieci. Po szkole maluchy mogą się bawić i uczyć w bezpiecznym miejscu, zamiast spędzać czas samotnie na ulicy. Sam wychowywałem się w jednym z takich klubów. Wierzę w to, co robią, dlatego zdecydowałem się wydać książkę. Nic na niej nie zarobiłem. 65 procent zysków z jej sprzedaży idzie na klub Boys and Girls. Z tego, co pamiętam, w ciągu pierwszego miesiąca sprzedano prawie pół miliona egzemplarzy.

To chyba zasługa pana sławy. W końcu dwukrotnie otrzymał pan Oscara. Czy taka nagroda bardzo wpływa na karierę?

Gdy 18 lat temu dostałem pierwszego Oscara, za film "Chwała", byłem jeszcze młodym aktorem z aspiracjami. Nagroda pomogła wypromować mnie na całym świecie. Drugi, za "Dzień próby" niewiele zmienił, gdyż byłem już znany i otrzymywałem wiele ciekawych propozycji. Niektórzy twierdzą, że dzięki drugiemu Oscarowi mogłem zacząć pracę jako reżyser, ale ja nie widzę związku. Długo pracuję w tej branży i doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak ważne są nagrody, szczególnie dla widzów. Na szczęście Oscar nigdy nie był dla mnie obciążeniem (śmiech).

A miarą sukcesu?

Jeśli ktoś inwestuje dziesiątki milionów dolarów w film, czuje się pewnego rodzaju presję. To presja ekonomiczna - trzeba przynajmniej odzyskać te pieniądze. Dużą ulgę odczuwa się, gdy film jest gotowy i można z czystym sumieniem powiedzieć, że jest dobry. Nie będę więc ukrywał - sukces filmu mierzony wynikami finansowymi, nagrodami jest dla mnie ważny. Reżyserów do następnych filmów wybieram na podstawie sukcesu poprzednich. Moja ostatnia współpraca z Tonym Scottem była bardzo owocna, więc chętnie będę z nim pracował ponownie. Podobnie z jego bratem Ridleyem.

No właśnie, niedawno nakręcił pan "Déja vu" z Tonym, a teraz "American Gangster" z Ridleyem. Jak się pracuje z braćmi?

Jestem jedyną osobą w tej branży, która w ciągu roku nakręciła dwa filmy z braćmi Scott. Tony’ego Scotta znam znacznie lepiej - "Déju vu" to nasz trzeci wspólny projekt. Nie wiedziałem, w jaki sposób Ridley organizuje plan zdjęciowy. Okazało się, że oni mają zupełnie inne podejście do tej pracy. Tony nieustannie coś rysuje. Najpierw tworzy sceny na papierze, a dopiero potem je kręci. Ridley jest zupełnie inny. Wszystkie sceny ma w głowie.