Jackie chce się zemścić. Stopniowo i konsekwentnie przenika do otoczenia zabójcy jej męża i dziecka. Okazuje się jednak, że poznanie drugiego człowieka może zakończyć się przebaczeniem i swoistym katharsis. Podobne historie są dla reżyserów wyzwaniem. Niestety, niewielu jest twórców, którzy tak pięknie jak Ken Loach w "Wietrze buszującym w jęczmieniu" umieją sportretować kobiety stojące oko w oko z zabójcami ich ukochanych. Andrea Arnold temu zadaniu nie sprostała. Trudno uwierzyć w przemianę Jackie, która zbyt łatwo i bezboleśnie odreagowuje tłumione przez lata cierpienie. Jednak to nie fabuła jest w "Red Road" najważniejsza. Ciekawsza wydaje się gorzka diagnoza społeczeństwa początku XXI wieku.

Reklama

Główna bohaterka pracuje w centrum monitoringu Glasgow. Godzinami siedzi przed ścianą pełną ekranów i obserwuje życie mieszkańców. Jest współczesnym flaneurem, tyle że pracującym dla państwa, posługującym się nowoczesną technologią i nic nie wnoszącym do kolorytu miasta. Ale wie znacznie mniej, niż bywalcy XIX-wiecznych paryskich kawiarni. Oni mogli przynajmniej podsłuchać czyjeś rozmowy, poczuć jakiś zapach. Jackie tylko śledzi monotonne nagrania. Jej prawdziwy dramat zaczyna się, gdy wychodzi z pracy. Spotyka na ulicach ludzi, których nieustannie obserwuje z ukrycia. Jej wycieczka do najgorszych dzielnic miasta to podróż do świata ludzi wyalienowanych, nieumiejących sobie zaufać, kompletnie wyjałowionych.

Andrea Arnold tworzy sugestywnie duszną atmosferę ciągłego zagrożenia. Dobrze wykorzystuje zaplecze szkockich slumsów, ponury miejski krajobraz. Nie uśmiecha się do swoich postaci ani nie próbuje przymilać widzom. W każdym kadrze zachowuje chłód i dystans. Nie ma tu radości, ani smutku, nawet odważnie pokazany seks nie wnosi na ekran podniecenia. Akcja toczy się jakby od niechcenia, jednak cały czas trzyma w napięciu. Z „Red Road” zostaną w pamięci obrazy opustoszałego Glasgow, obskurnych blokowisk czy barów, w których wszyscy zgodnie piją piwo, ale nikt nie umie ze sobą rozmawiać.