Taki ładny pan, a takie brzydkie robi filmy. Na premierach pojawia się zawsze w nienagannie skrojonym garniturze, efektownej bawełnianej koszuli i z cygarem. Wygląda prawie jak angielski dżentelmen. Prawie, gdyż jego charakterystyczny wąsik jest odrobinę zanadto "wyczesany", a stare tenisówki do garniaka są naprawdę w złym guście.

Czyli w guście Johna Watersa. Kino Watersa zaludniają homoseksualiści i transwestyci, bulimiczki i anorektyczki, przykładni ojcowie w podróży służbowej, którzy okazują się nieprzykładnymi gwałcicielami (w podróży do nieba). W stałym zestawie atrakcji pana W. znajdziemy także: szczury, ekskrementy i rozmaite wydzieliny. Smacznego.

Nie był miłym chłopcem. Jego mama nieustannie marzyła o tym, żeby syn był chociaż trochę podobny do uwielbianego przez nią księcia Karola. Tymczasem John wolałby raczej być kimś w rodzaju księżniczki Diany. Co prawda, do szkoły chodził w eleganckiej czapce z pomponami i aksamitną kokardą, ale po odrobieniu lekcji ściągał kokardę, pompon wkładał do szuflady i zabierał się odrabianie własnych pasji. Były osobliwe. Mały Waters uwielbiał na przykład wypadki samochodowe (miał imponującą kolekcję zdjęć), fascynowały go filmy porno, a także huragany i pożary. Ładny chłopiec miał też coraz brzydsze myśli.

W wieku kilkunastu lat po raz pierwszy zemścił się za swoje pryszcze. Zaczął kręcić pryszczate filmy, czyli krwawe horrory. Realizacja "Hag In A Black Leather Jacket" (1964) kosztowała go podobno równe 30 dolarów (sic!), w "Eat Your Makeup" (1968) opowiedział wstrząsającą historię alfonsa porywającego ponętne modelki i zmuszającego je do konsumpcji makijażu. Wreszcie ładny chłopiec naprawdę połknął filmowego bakcyla, a ładnego pana połknął camp: w filmach Watersa pojawiały się monstra skonstruowane z naczyń kuchennych, okrutne stwory: zombie okutane szmatami wyjętymi z garderoby babci, demony zajadające resztki po przecierze pomidorowym, szczerbaci mutanci w różowych kombinezonach.

Kilka lat później Waters - zafascynowany kinem Godarda, Bergmana i Warhola - przez trzy miesiące studiował reżyserię filmową. Wystarczyło, żeby - w uznaniu zasług - otrzymał tytuł "najgorszego reżysera świata". Tytuł jest honorowy, ale przesadzony. Waters na pewno nie jest i nigdy nie będzie najgorszym reżyserem. Gdzie mu do Rogera Cormana, Eda Wooda czy Russa Meyera, którego zresztą sam nazywał "Eisensteinem kina porno". Nawet najbardziej trashowe filmy Watersa miały absolutną świadomość formy. To kino świadomie "przegięte".

Niby wszystko jest w porządku: fabuła, aktorzy, oświetlenie, a jednak nieustannie realizacyjna sprawność flirtuje z kabotyństwem, przesadą i nade wszystko z kiczem. Kiczem uwznioślonym, spotęgowanym i lśniącym jak wypomadowany wąsik pana Watersa. Reżyser w jednym z wywiadów porównał tę autorską strategię do rozmowy dwóch podstarzałych homoseksualistów rozprawiających w obskurnym sklepie mięsnym o rajstopach Rity Hayworth w "Salome" z 1953 roku…

Najważniejsze filmy "księcia wymiocin" - to inne z pieszczotliwych określeń Watersa - "Mondo Trasho" (1969), "Różowe flamingi" (1972), "Lakier do włosów" (1988), "Poliester" (1981) czy "Beksa" (1990) - to dzisiaj absolutne klasyki campu. W średniometrażowym "Roman Candles" (1966) po raz pierwszy u Watersa wystąpiła Divine (czyli Harris Glenn Milstead): gargantuiczny transwestyta, który aż do śmierci w 1988 roku będzie symbolem oraz ikoną tego kina. Scena z "Multiple Maniacs (1970), w której Divine została zgwałcona przez ogromnego homara, podobnie jak sekwencja - autentyczna - konsumpcji psich odchodów w "Rożowych flamingach" są od dawna w czarnej legendzie kina. "Myślę, że moje relacje z Divine wyglądały identycznie jak artystyczny związek Josefa von Sternberga z Marleną Dietrich" - mówi Waters.

Oczywiście bardzo trudno jest traktować jego kino całkiem poważnie. Powaga jest zresztą ostatnią rzeczą, której Waters oczekiwałby od widza, a jednak kilka cech znacząco (i pozytywnie) wyróżnia tę twórczość na tle szeroko rozumianego amerykańskiego undergroundu. Typowym bohaterem jest człowiek, którego nigdy nie chcielibyśmy nawet poznać. Monstrualny, szpetny, zakompleksiony, brudny i ograniczony. Waters - szalony kolekcjoner pamiątek po Masonie, a zarazem znawca i wytrawny koneser malarstwa - najpierw przyzwyczaja nas do zboczeń, chorych predylekcji i fantazji, a następnie każe nam swojego bohatera polubić (naprawdę nie ma innego wyjścia), w końcu, w finale, z reguły pławi się w jego sukcesie. W wielkim sukcesie ludzi przegranych, nikczemnych i skazanych na wieczne poniżenie.

Tylko w kinie Watersa ludzkie monstra zgniatają wszystkie piękne, wrażliwe, niebieskookie istotki, a tani lakier to włosów skrapla najpiękniejsze perfumy świata. Jest lepki, gęsty i bardzo słodki.















Reklama