O ile "Chaos" znalazł się w konkursie raczej przypadkowo: film zaczyna się jak polityczny dramat o skorumpowanym państwie w państwie, by zamienić się w kiepskie love story - o tyle Michałkow może być czarnym koniem festiwalu.

Jego film zapowiadany jako remake "Dwunastu gniewnych ludzi" Sidneya Lumeta jest jednak dziełem zupełnie odmiennym od oryginału. Łączy je tylko tyle, że główni bohaterowie to dwunastu przysięgłych w sprawie o morderstwo. Akcja została przeniesiona do współczesnej Rosji. Oskarżonym jest tu młody Czeczeniec, a ofiarą jego przybrany rosyjski ojciec. Przysięgli, analizując sprawę chłopca, będą musieli też oczyścić swoje sumienia - z prywatnych grzechów, ale też z narodowych uprzedzeń. Film Michałkowa to pełna napięcia zbiorowa rosyjska psychoterapia. Reżyser zabiera widzów na wstrząsającą wycieczkę - wyprowadza kamerę poza pokój, w którym obradują jurorzy, mierzy nas z wojną w Czeczenii i w przeciwieństwie do obu amerykańskich wersji "Dwunastu gniewnych ludzi" pokazuje nam oskarżonego. Po raz kolejny eksploruje rosyjską duszę, ale tym razem patrzy na nią bardziej krytycznie niż zwykle. Kto wie, czy ten mocny akcent na koniec nie urzeknie jurorów.

Na razie w rankingach krytyków i publiczności wciąż prowadzi tunezyjsko-francuski obraz "La graine et le mulet". Krytycy podkreślają przede wszystkim prostotę i szczerość filmu Abdela Kechiche’a, która odróżniła go od wszystkich filmów tegorocznego festiwalu. Jednak werdykt jury przyznający najwyższe weneckie wyróżnienie temu filmowi niebezpiecznie zbliżyłby festiwal na Lido do znanego z poprawności politycznej Berlinale. Zatarłby także cenną różnicę między trzema największymi festiwalami filmowymi na świecie: przypomnijmy, że tegoroczny Berlin wygrało bardzo poprawne i "festiwalowe" mongolsko-chińskie "Małżeństwo Tui", Cannes zaś przyznało Złotą Palmę skromnemu dramatowi rumuńskiemu "4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni". Na szczęście regułą jest, że jury ma inne zdanie niż krytycy, może więc i tym razem zupełnie nas zaskoczy.

Na początku festiwalu jego dyrektor Marco Muller mówił, że w jury potrzebny był mu jeden Meksykanin, jeden Chińczyk i dwie kobiety, żeby mógł być spokojny o werdykt. Innego zdania byli dziennikarze, którzy tegoroczny skład jurorów nazwali sędziami z piekła rodem, ponieważ złożone wyłącznie z reżyserów gremium reprezentuje skrajnie inne podejście do materii i filmowej. Zwycięzca wybrany równocześnie prze Catherine Breillard, Jane Campion, Paula Verhoevena i Alejandra Gonzalesa Inarritu może być zaskoczeniem dla wszystkich.

Werdykt nie będzie łatwy nie tylko ze względu na konfliktowe jury. Nie ma w tym roku jednego wybijającego się filmu. Znaczna część programu festiwalu przypomina panele dyskusyjne na zadany temat. I tak mieliśmy sekcję zaangażowanych filmów wojennych, społecznych i politycznych, często mówiących o tym samym temacie, np. wojnie w Iraku ("Redacted" De Palmy i "In the Valey of Elah" Haggisa) czy temacie imigrantów ("It's a Free World..." Loacha i "La graine et le mullet" Kechiche’a), walczących z korupcją ("Michael Clayton" i włoski "L’ora di punta"). Drugą ważną sekcją był stanowczo zbyt rozbudowany wybór kina azjatyckiego - to konik dyrektora festiwalu Marco Mullera, który jest z wykształcenia sinologiem. Przy tak jasnym podziale tematów trudno będzie wydać werdykt, który obejmie cały festiwal. Jury raczej oceni, która sekcja była ciekawsza i który film w ramach tej sekcji najbardziej udany.

Wszystkie ścieżki tegorocznego festiwalu zbiegają się w "Lust, Caution" Anga Lee. To film zrobiony w Chinach, godzący wielką historię z małym dramatem jednostki, odważny i budzący zachwyt na poziomie artystycznym. Należy mu się większość nagród (Złoty Lew, najlepszy aktor i aktorka) i trzymam kciuki za ten film z całej siły, ale obawiam się, że przekornie jury może go zupełnie pominąć. Gdyby jury miało wziąć pod uwagę poziom realizacji filmu, z pewnością powinno dostrzec film Wesa Andersona "Darjeeling Limited". Jednak gdyby miało wygrać kino społeczne, stawiam na film Kena Loacha. Jeśli chodzi o sekcje azjatycką była ona skomponowana na siłę i nie prezentowała, poza wspomnianym dziełem Anga Lee, zbyt wysokiego poziomu. Co do niej jedno jest pewne - nie powtórzy się sytuacja z zeszłego roku, czyli Złoty Lew dla filmu niespodzianki (wenecką tradycją jest, że jeden z tytułów konkursowych poznajemy dopiero podczas jego projekcji). Tym razem był to znowu film chiński - "Mad Detective" Johnny’ego To. Dość głupawe kino akcji o chorym psychicznie policyjnym śledczym, który dzięki temu, że widzi wcielenia wszystkich aspektów osobowości człowieka, szybko rozgryza ludzkie tajemnice.

Sądzę, że główne nagrody pominą ciekawe eksperymenty artystyczne, m.in. interesujący film "I’m Not There" Teda Haynesa poświęcony postaci Boba Dylana. Reżyser postanowił przyjrzeć się sześciu aspektom osobowości legendy muzyki, obsadzając w jego roli sześciu różnych aktorów. I tak Dylan poeta to Arthur Rimbaud (Ben Wishaw) w sądowej scenerii udzielający odpowiedzi na pytania, które zadano Dylanowi podczas jego najsłynniejszego wywiadu udzielonego w 1965 roku. Z kolei Jack (Christian Bale) to nowatorski muzyk, który wprowadza modę na śpiewanie o swoich własnych czasach. Temat sławy i rozpadu małżeństwa odkrywamy w historii Robbiego (Heath Ledger), moment, kiedy Dylan stał się międzynarodową sławą, opowiada historia Jude’a (Cate Blanchett - uderzajaco podobna w filmie do samego piosenkarza). Znakomicie ilustrowany oryginalną muzyką Dylana film jest bardzo ciekawym eksperymentem i wnosi nowe tchnienie w nużący nurt biografii sławnych ludzi w kinie. Wielu zarzuca temu filmowi niespójność i to, że nie wyłania się z niego żaden obraz Boba Dylana. Myśl, że właśnie o to chodziło twórcom "I’m Not There". Przez częściowo fikcyjne spojrzenie na pewne aspekty osobowości wielkiego pieśniarza zbliżamy się do wielkiej zagadki geniuszu. Nie jest to raczej kandydat do Złotego Lwa, ale mam nadzieję, że jury doceni rolę Cate Blanchett. O tytuł najlepszej aktorki mogą powalczyć z nią dwie debiutanki - Tang Wei, aktorka Anga Lee oraz główna bohaterka filmu Kena Loacha, Kierston Wareing.

Drugi zupełnie osobny film - "Nightwatching" Petera Greenawaya - też raczej nie powalczy o główną nagrodę. Jednak jury może docenić świetną grę Martina Freemana jako Rembrandta. A nie była to łatwa rzecz do zagrania: Greenaway włożył do swojego filmu wiele teatralnych wątków, scen mówionych prosto do kamery. Młody brytyjski aktor sprawił się bardzo dobrze. Jeśli Wenecja uhonoruje bardziej komercyjne kino, jego konkurentami mogą być Brad Pitt za rolę Jessego Jamesa i mistrz Michael Caine za rolę starego pisarza w "Sleuth". Jeśli jury postawi na mniej znane twarze, nagrodę otrzyma Habib Boufares z "La graine et le mulet".
Jak powiedział na konferencji prasowej Peter Greenaway: "Tylko dwie rzeczy są interesujące w kinie: seks i śmierć". Ciekawe, które z tych zagadnień bardziej zainteresuje jury. Jego werdykt, który poznamy w sobotni wieczór, może być równie kapryśny jak pogoda podczas tegorocznego festiwalu na Lido.














Reklama