Krążą spekulacje, że widzieliśmy już zwycięski film. Jest nim "Lust. Caution" chińskiego laureata Oscara Anga Lee. To jeden z tych niewielu filmów, po których nie ma się ochoty oglądać innych, by nie zepsuć czarodziejskiej chwili obcowania z arcydziełem. Lee, który dwa lata temu wyjechał z Wenecji ze Złotym Lwem za "Tajemnicę Brokeback Mountain", tym razem przedstawił publiczności utrzymany w dusznym klimacie erotyczny thriller szpiegowski.

Reklama

W 1940 r. w okupowanym przez Japończyków Szanghaju młoda dziewczyna (debiutantka Tang Wei) angażuje się w działalność na rzecz wyzwolenia Chin. Jej zadaniem jest zbliżenie się do wpływowego kolaboranta Yee (Tony Leung). Z czasem zaciera się granica między lojalnością wobec powierzonego jej zadania a dziwacznym uczuciem do swojego wroga i oprawcy (Yee jest równie gorliwy w biciu więźniów politycznych jak w sadystycznych eksperymentach w łóżku). Kreację Tang Wei prasa festiwalowa porównała natychmiast z rolą Marii Schneider w "Ostatnim tangu w Paryżu".

Rzeczywiście, tak odważnych, dosłownych, a jednocześnie udanych i niezwykle istotnych dla treści filmu scen erotycznych nie ma wiele w kinie głównego nurtu. Dziennikarze, którzy na konferencji witali Anga Lee gromkimi brawami, nie omieszkali go zapytać, czy aktorzy naprawdę uprawiają seks na ekranie. Reżyser odpowiedział tajemniczo, że kto widział film, ten sam się domyśli. "Dla mnie to nie była opowieść o seksualności człowieka" - deklarował. - "Chciałem, żeby to była opowieść o Chinach, do których wróciłem z Zachodu i które zobaczyłem w innym świetle, trochę z zewnątrz, tak jak nie da się zobaczyć kraju, nie emigrując z niego na jakiś czas".

Dla polskiej publiczności najważniejszym filmem minionego weekendu był "It's a Free World" Kena Loacha, częściowo kręcona na Śląsku historia Angie (świetnie obsadzona Kierston Wareing) trudniącej się pośrednictwem pracy dla imigrantów w Londynie. Bezwzględny świat niewolniczej pracy równo godzi w Polaków, Ukraińców, Irańczyków (i każdego, kto głoduje w przyczepie kempingowej i pracuje po 16 godzin dziennie), jak i w tych, którzy próbują z owego wyzysku żyć. Ken Loach, choć jak zwykle społecznie moralizuje w swoim filmie, nie znajduje dla swojej bohaterki uczciwej alternatywy. Przez to jego film nabiera mocy.

Reklama

Również w tonie społecznym utrzymał swój film debiutujący jako reżyser znany scenarzysta Tony Gilroy. Jego walka ze śmiercionośną korporacją w filmie "Michael Clayton", gdzie tytułową rolę prawnika zagrał George Clooney, jest mało przekonująca, a film odrobinę przekombinowany. Właściwie Clooney po raz kolejny gra tę sama rolę - ni to złego, ni dobrego typa uwikłanego w piętrową intrygę, która sięga dużo dalej niż odporność widza. Sam Clooney, który bardzo ostro wypowiadał się na temat współczesnej Ameryki, nazywając ją "państwem w stanie totalnego upadku", na czerwonym dywanie był już starym dobrym przystojniakiem George'em i misterem hollywoodzkiego uśmiechu.

Bodaj najwięcej kontrowersji wywołał wśród publiczności film Briana De Palmy "Redacted". Po jego projekcji publiczność opuszczała salę w milczeniu. To film bardzo działający na emocje, przekraczający granice kina, ale niedobry. De Palma zdecydował się na ryzykowny zabieg: jego film to mockumentary, fabuła, która udaje dokument. Młodzi żołnierze w Iraku amatorskimi kamerami cyfrowymi kręcą swoje wojenne poczynania. Czasem jest nuda, grają w karty i przeglądają świerszczyki. Czasem trafi się akcja na punkcie kontrolnym i niechcący zabijają ciężarną kobietę jadącą do szpitala. Czasem z nudów zgwałcą 15-latkę. Potem lokalna bojówka weźmie na nich odwet i obetnie komuś głowę albo podłoży bombę, która rozszarpie jednego z żołnierzy na kawałki... Wszystko to zobaczymy. Problem z tym filmem polega na tym, że wizualizuje on nasze najgorsze podejrzenia, co dzieje się na wojnie. Podejrzenia, o których łatwo przemawiać na spotkaniach pacyfistów, a które trudno znieść, gdy stają się obrazem. Trudno wybaczyć reżyserowi, że ostatnią minutę filmu zmontował z szokujących wojennych zdjęć jakby wyjętych z World Press Photo. Trudno mu też wybaczyć nieuczciwą manipulację, jakiej nas poddaje.

Ameryki nie wini bardzo podobny, choć znacznie lepiej zagrany i wymyślony film o piętnie, jakie wojna odciska na żołnierzach "In the Valley of Elah" (tytuł zaczerpnięto z biblijnej historii o Dawidzie i Goliacie). Tommy Lee Jones jest tu byłym wojskowym prowadzącym prywatne śledztwo w sprawie syna okrutnie zamordowanego tuż po powrocie z Iraku. Wspomaga go Charlize Theron jako samotna matka policjantka. Jednak i tu nie brak klasycznych błędów opowiadania o historii, która jeszcze nie okrzepła, nie została przemyślana i kulturowo przyswojona. Znów łatwa makabreska zastępuje porządną puentę.

Reklama

Od straszliwej historii naszych czasów można było odetchnąć na bardzo dobrym "Sleuth" Kennetha Branagha. Już raz zrealizowana adaptacja sztuki Antony'ego Shaffera tym razem została powierzona do scenopisarskiej obróbki nobliście Haroldowi Pinterowi. "Zasadnicza różnica między tymi dwoma filmami polega na tym, że pierwsza wersja skupia się na postaci starego pisarza i jego świecie" - tłumaczył dziennikarzom Michael Caine, który zagrał w obu wersjach "Sleuth". - "Harold Pinter zrobił zaś scenariusz o mężczyznach toczących ze sobą wojnę. Konflikt bohaterów <Sleuth> przybiera tak absurdalne rozmiary, że w końcu zapominają, o co walczyli, chcą tylko wygrać".

W filmie w nieludzko nowoczesnym, luksusowym domu ze stali, betonu i szkła (nasi bohaterowie nie opuszczają wnętrza ani razu) stary pisarz (Michael Caine) i początkujący aktor (Jude Law), rywalizując o kobietę, prowadzą śmiertelną grę i piekielnie inteligentne, złośliwe rozmowy. Choć publiczność raz po raz wybucha śmiechem, jest w tym filmie drugie, już wcale nie zabawne dno - analiza męskiej egocentrycznej i wojowniczej natury. Kiedy spotkałam słynną wenecką autorkę kryminałów Donnę Leon w festiwalowym hotelu Excelsior, powiedziała mi, że nigdy nie chadza do kina, a wyjątek zrobiła właśnie dla filmu Branagha.

Natomiast zupełnym kiksem tego weekendu był - umieszczony z niewytłumaczalnych przyczyn w konkursie - film Erica Rohmera "Les Amours d'Astrée et de Céladon" wg XVII-wiecznej powieści Honore d'Urfe. W filmie romansuje para pasterzy owiec (ona go odtrąca, on próbuje popełnić samobójstwo itd.). Obraz przypominał bełkot zdziecinniałego starca, a podczas projekcji znacznie ciekawsze od filmu były obserwacje uciekającej w zastraszającym tempie publiczności.

Obraz świata, który pokazują filmy tegorocznego weneckiego festiwalu, nie jest ani trochę optymistyczny. Brak to happy endów, brak pozytywnych, nieubrudzonych tym światem bohaterów. W cieniu zdjęć niedawno zmarłych wielkich mistrzów Bergmana i Antonioniego, którym festiwal oddaje hołd, znów nie ma pocieszenia.