Anna Sobańda: Czy dzisiejsze plany filmowe są pełne anegdot, tak jak te przed laty?

Radosław Piwowarski: Nie są i właśnie dlatego napisałem tę książkę. Dziś to już nie ma nic wspólnego z magią kina i sztuką. Teraz to jest po prostu fabryka. Ekipa podpisuje umowę na 11 godzin pracy dziennie, pracuje się we wszystkie soboty i nierzadko w niedziele. Nie ma mowy o atmosferze, jaka towarzyszyła kręceniu filmów przed laty.

Reklama

Na czasy PRL-u zwykliśmy bardzo narzekać, jednak w pana książce to dość wesoły okres.

Wtedy mówiło się, że Polska to najweselszy barak w obozie. A dla samych artystów to był "złoty wiek". Oczywiście ustrój narzucał ograniczenia, pewne tematy były nie do ruszenia, działała cenzura, ale mecenat państwa był fantastyczny. Teraz dużo się mówi o tym, że filmy były blokowane. Ale prawda jest taka, że ten, któremu zatrzymywali film, stawał się sławny. Chodził dumny, kobiety się mu oddawały, a mężczyźni stawiali mu wódkę w Spatifie, bo był niszczony przez reżim. Były też przypadki takie, jak Stanisława Barei, który w jednym filmie potrafił mieć 23 wycięcia. Zgadzał się na to, byleby obraz wchodził na ekrany. Dzięki temu mamy dziś co oglądać.

Reklama

Poza tym konieczność niedomówień, posługiwania się świetnie rozumianym przez widownię kodem, symbolem - sprawiał, że to było lepsze, głębsze. Dziś można wszystko powiedzieć wprost, dosłownie, na zbliżeniu - i nic z tego nie wynika.

Kiedy ja jeździłem za granicę ze swoimi filmami i rozmawiałem z filmowcami z Francji czy Włoch o tym, jak się robi u nas filmy, to słyszałem, że opowiadam bajki. Wydawało im się niemożliwe, że polscy filmowcy mają pieniądze, aktorów jakich chcą i robią zdjęcia, gdzie chcą. Dzisiaj takie warunki ma może jedynie Wajda w swoich superprodukcjach. Inni nie mogą o tym nawet marzyć.

Sporo opisanych przez pana anegdot mówi o przygodach polskich filmowców właśnie poza granicami kraju.

Reklama

To było jak zderzenie dwóch światów. Pamiętam, jak pojechałem z filmem „Pociąg do Hollywood” na swój pierwszy wielki festiwal filmowy do Miami. Zabrałem ze sobą Kasię Figurę i Piotra Siwkiewicza. Mieszkaliśmy w luksusowym hotelu, o jakim w Polsce się nie śniło. Problem polegał na tym, że niczego tam nie jedliśmy, bo nikt nam nie powiedział, że w hotelu wszystko jest opłacone. Jako artyści dostawaliśmy „dietę dojazdową” - 8 dolarów - a najadaliśmy się na wieczornych bankietach.

Którą z opisanych przez siebie postaci związanych z filmem zapamiętał pan jako najbardziej kolorową?

Był taki rekwizytor z Wrocławia, Jurek Matysiak pseudonim Koń. Teoretycznie tylko siedział w rekwizytorni, ale bez jego udziału nie dało się zrobić filmu. Mnie np. oddawał kanapki, które robiła mu żona, pracownica sklepu mięsnego. Był niezwykle barwną i niezastąpioną postacią, każda ekipa ma takiego swojego Konia. Właśnie z miłości do takich ludzi napisałem tę książkę. W ogóle ci, którzy garnęli się do filmu, szukali raczej sposobu na życie, bo dużych pieniędzy tam nie było. Aktorzy otrzymywali urzędowe stawki za dzień zdjęciowy - 600 zł dla studenta, 1200 dla całej braci aktorskiej i 2400 dla gwiazd, przy czym gwiazdą zostawało się za wysługę lat. Do filmu szło się więc po przygodę, po sławę. Film pełnił też rolę informacyjną - gdy ludzie chcieli dowiedzieć się czegoś o świecie, szli do kina. Telewizja była rządowa, nie było internetu, tylko filmowcy przekazywali widowni jakąś prawdę.

Pan jednak w swoich filmach zawsze unikał polityki, choć wiele z nich powstawało w momentach dla historii Polski bardzo ważnych. Dlaczego ucieka pan od takich tematów?

Nie mam genu człowieka politycznego. Dorastałem w artystycznym domu, pomiędzy obrazami mojej mamy i rzeźbami mojego taty, w małym mieszkanku na Grochowie. W domu nigdy nie było mowy o polityce. Wręcz z pogardą mówiło się o ludziach, którzy się tym zajmowali. Powiedzmy sobie prawdę: do polityki idzie trzeci i czwarty gatunek. W czasach tak zwanej komuny mieszanie się artysty do polityki to była śmierdząca sprawa. W ogóle mnie to nie interesowało i zostało mi to do dzisiaj

Od polityki trzymał się pan z daleka, ale jednak cenzura zablokowała panu film.

To było jeszcze w czasach szkoły filmowej, a film był efektem mojej młodzieńczej naiwności. Pokazałem w nim bohatera - młodego człowieka, za którym chodziło dwóch facetów nakłaniających go, by podpisał jakąś listę i poszedł z nimi do pracy w hucie. Ci faceci byli ubrani w długie, szare płaszcze, kapelusze i ciemne okulary. Kiedy bohaterowi coś się w życiu nie udawało, wyłaniali się zza krzaków i mówili: „podpisz i chodź z nami”. Myślałem, że to będzie bardzo śmieszne, ale jak zobaczył to rektor Kuszewski, to fajka wypadła mu z dłoni. I, co bardzo rzadko się zdarza, zniszczono nawet negatyw tej etiudy. Nie żałowałem specjalnie, bo to chyba nie był dobry film.

Cenzura sprawiła też, że jeden z pana filmów w ogóle nie powstał.

To był najlepszy scenariusz, jaki w życiu napisałem. Opowiadał o całym polskim narodzie stojącym w kolejce, która nie ma ani początku, ani końca. Całe życie się w tej kolejce toczy, ludzie się w niej rodzą, kończą szkoły, umierają itd. To było takie połączenie Kafki i Felliniego. Władze miały z tym scenariuszem straszny problem, kolejni recenzenci pisali, że to jest świetne, ale nakręcenie tego w czasach, gdy do każdego sklepu mięsnego stała 100-metrowa kolejka, był niemożliwe. Film więc nigdy nie powstał.

Nie chce pan do niego wrócić?

Nie ma szans, żeby taki film powstał. Kto by miał go wyprodukować?

W swoich filmach nie lubi pan pokazywać brzydoty, degeneracji, ciemnej strony ludzkiej natury. Tymczasem polskie kino idzie w tym kierunku.

To reakcja na to, co pokazują seriale i telewizja - pięknych ludzi z niby-problemami. Taki młody artysta myśl: „ja im pokażę, jak wygląda prawdziwe życie” i kręci film na Pradze. Jeszcze niedawno żadna lokalizacja w Polce nie była tak oblegana przez filmowców jak Wałbrzych. Była straszna bieda, syf wypełzał ze wszystkich zakamarków, a każdy przechodzień był gotowym materiałem na bohatera. Do Wałbrzycha jechało się, żeby odreagować kapitalizm, ten fałszywy obraz Polski pokazywany w telewizji.

Pana taka wizja kina nie pociąga?

Ludzie, którzy wydają pieniądze na bilet do kina, chcą zobaczyć coś, co im będzie dawało nadzieję. Ja ich szanuję. Po co ich dołować? Opowiem pani taką historię. W moim pierwszym filmie „Yesterday” przez dwie godziny oglądamy miłość głównych bohaterów, a na koniec jest cięcie i widzimy, jak 10 lat później oni się rozwodzą. Bardzo byłem z siebie dumny, że tak znam życie... Moja mama, która zawsze twierdziła, że jestem genialny i była zachwycona wszystkim, co robię, obejrzała ten film i po raz pierwszy się nie zachwyciła. Okazało się, że nie podobało jej się to zakończenie i pytała, czy nie mógłbym go zmienić. Mówię, że niemożliwe, że to kosztowałoby dużo pieniędzy. Po paru dniach mama przynosi mi swoją emeryturę, oddaje mi, bylebym tylko zmienił zakończenie na szczęśliwe. To dało mi do myślenia - dlaczego mam ludzi dołować? Zadaniem artysty jest poszukiwanie metafory. Ja chcę uciec od realizmu i dosłowności. Są reżyserzy, których rajcuje, że jest źle, że ojciec morderca, ksiądz pedofil, matka ma raka - zrobię mocny, prawdziwy film.. A moim zdaniem od tego jest program pani Elżbiety Jaworowicz. Artyści zaś niech tworzą inny świat.

Powtarza pan, że jest pan dumny z okrycia i wychowania kilku aktorskich talentów.

Tak. Uważam, że to największa zasługa, jaką może mieć reżyser. To jest coś fantastycznego. Ja zawsze stawiałem na nowe twarze, na amatorów. Szukałem ich wszędzie. Tak znalazłem Anię Przybylską, Marysię Seweryn, Kasię Figurę, którą spotkałem na II roku szkoły filmowej. Jedną aktorkę wychowałem od dziecka.

Kogo ma pan na myśli?

Do serialu „Złotopolscy” przyszła 9-letnia, drobniutka i cichutka dziewczynka. Brałem ją na kolana, siadałem przed monitorem reżyserskim i mówiłem; „patrz, jak ten wujek ładnie zagrał, a tu, widzisz, ciocia zrobiła minę ładną, tak postaraj się zagrać, umowa?”. Dziecko nazywało się Klaudia Halejcio. No i jak Klaudia ładnie zagrała – kupowałem jej batonika. I na tych batonikach pięknie wyrosła i pięknie gra. Po co jej akademia teatralna, kiedy miała takich nauczycieli, jak wujek Machalica czy wujek Wawrzecki?

archiwum prywatne / FOTOJacek URBANIAK

Uważa pan, że szkoła nie jest potrzebna aktorowi?

Filmowemu aktorowi, o ile jest zdolny, nie jest potrzebna. Oczywiście nie mam nic przeciwko szkołom, sam jestem wykładowcą w Warszawskiej Szkole Filmowej. Szkoła filmowa zajmuje jednak pięć najlepszych lat z życia aktora, szczególnie aktorki. Ona jest wtedy najpiękniejsza, oczy jej najbardziej błyszczą, a zamiast pracować przed kamerą, uczy się dykcji. Dlatego na świecie studia aktorskie trwają rok lub dwa. Te moje supergwiazdy grały bez szkoły. Marysia Seweryn wystąpiła u mnie, jak miała 17 lat. Ania Przybylska była 16-latką, Małgosia Socha była uczennicą liceum, przyszła na próbne zdjęcia z mamą.

Z których odkryć aktorskich jest pan najbardziej dumny?

Moje dzieci to Ania Przybylska, Piotr Siwkiewicz, Andrzej Zieliński, Robert Gonera, Arek Janiczek, Waldek Błaszczyk, Marysia Seweryn.

Jak Marysia Seweryn znalazła się w pana filmie?

Pojechałem kiedyś do Krysi Jandy, patrzę - za oknem ktoś kosił trawę. Zapytałem, czy wynajęła ogrodnika, a ona na to: „skąd, to moja Marysia”. Zawołała ją - przyszedł taki dziewucho-chłopak w dżinsach i pomyślałem: „ale fajne stworzenie”. Zapraszam ją na zdjęcia próbne, a ona na to, że od filmów jest mama, bo ona się nie nadaje. Z trudem dała się namówić. Była urocza, ale pełna niewiary. Dałem jej tekst i mówię, że w jednej ze scen pocałuje się z tym panem, czyli Danielem Olbrychskim. A ona na to: „Ja mam się całować z wujkiem”? Okazało się, że pół ekipy to jej ciocie i wujkowie. Ale nigdy nie zapomnę, jak Daniel po pierwszych godzinach pracy z Marysią wziął mnie na bok i wzruszony powiedział, że anioł mnie dotknął - znalazłem niewiarygodny talent. Bardzo jestem dumny z Marysi. Odkrywałem jednak nie tylko młodych aktorów.

Kogo ma pan na myśli?

Moim odkryciem jest także Krystyna Feldman… Kiedyś, jako bardzo młody człowiek, wziąłem ją do serialu „Jan Serce”, ona miała wtedy już swoje lata. Była aktorką z prowincji, prawie nikomu nieznaną, filmem raczej pogardzała. W "Yesterday" wspaniale zagrała dużą rolę Ciotki - i zakochała się w filmie. A film w niej z wzajemnością. Potem od Krysi Feldman dostałem najpiękniejszy list miłosny. Napisała w nim, że dla mnie może wyskoczyć z helikoptera. Bardzo jestem z tego dumny.

Dlaczego na wiele lat porzucił pan film dla serialu?

Z jednej strony to jest naturalna kolej rzeczy. Reżyserzy, którzy zrobili kilka filmów, ze swoim doświadczeniem są potrzebni w serialu. Poza tym zmieniły się czasy. Ja miałem swoją widownię, a nowi, młodzi chłopcy, tacy jak Władek Pasikowski, którzy przyszli później - swoją. Serial zaś to wygodna sprawa, dobrze płacą. Miałem to szczęście, że robiłem „Złotopolskich”, a to był serial szalenie artystyczny. Jako reżyser miałem dużo swobody. Teraz już tego nie ma. Reżyser jest jak majster - wynajęty na dniówki, ma robić to, co jest napisane.

Chciałby pan wrócić do filmu?

Bardzo. Cały czas walczę, piszę scenariusze. Jestem blisko, ale nie chcę zapeszać, bo tyle już razy mówiłem i nic z tego nie wychodziło.

Życzę zatem powodzenia i realizacji planów.

Dziękuję

archiwum prywatne