David Fincher miał nosa, powierzając mu w swoim znakomitym filmie o Facebooku postać Seana Parkera – playboya, młodocianego milionera i twórcy jednego z najpopularniejszych sieciowych narzędzi lat 90. służących do nielegalnego ściągania muzyki: serwisu Napster. W wywiadzie dla "New York Times" reżyser wspominał, że dobierając obsadę, miał w pamięci szczególnie jedno zdanie scenariusza: "Parker przeszedł przez pokój jak Frank Sinatra". Tego rodzaju charyzmę znalazł właśnie w Timberlake’u. Muzyk uczynił swojego bohatera postacią do tego stopnia dwuznaczną, fascynującą i magnetyczną, że udało mu się ukraść show grającemu główną rolę Jesse’emu Eisenbergowi. Nie lada wyczyn, biorąc pod uwagę dramaturgiczną konstrukcję filmu i aktorski talent Eisenberga. Ale Justin potrafi wszystko.

Uciec z klubu Myszki Miki

Tańczy, śpiewa, recytuje – mówiąc o Timberlake’u lepiej zrezygnować z ironii, bo chłopak rzeczywiście robi wszystko – i wszystko świetnie. Ma na koncie sześć statuetek Grammy za osiągnięcia muzyczne, ale i kilka wyróżnień aktorskich, w tym telewizyjne Oscary – cztery Emmy Awards przyznane za absolutnie brawurowe popisy w kultowym satyrycznym show "Saturday Night Live". Czterokrotnie przypadł mu pożądany przez wielu aktorów zaszczyt prowadzenia tego programu. Nie dlatego, że jest sławny, bo nie znane nazwisko decyduje o zaproszeniu do "SNL" – tu znaczenie mają tylko talent i poczucie humoru.
Karierę zaczął jako dzieciak w telewizyjnym Klubie Myszki Miki u boku innych celebrytów in spe: Britney Spears (późniejszej narzeczonej piosenkarza), Christiny Aguilery i Ryana Goslinga. Jednak prawdziwą przepustką do sławy okazał się dla Justina boysband N Sync – popowa grupa złożona ze słodkich, wystylizowanych chłoptasiów, którzy w latach 90. podbili serca nastolatek, wykonując miałkliwe pioseneczki o miłości. Śpiewający niemęskim falsetem Timberlake miał zaledwie 16 lat, gdy stał się supergwiazdą – wiecznie pod obstrzałem plotkarskich mediów, otoczoną rozwrzeszczanym tłumem psychofanek, ale niezbyt poważaną przez krytyków.
Reklama

Ze sceny przed kamerę

Reklama
Wkrótce jednak okazało się, że wiotki blondynek ma do zaoferowania więcej niż podskakiwanie w rytm przesłodzonych przebojów – jego dwie solowe płyty "Justified" (2002) i "FutureSex/LoveSound" (2006) dowiodły, że Timberlake jest nie tylko utalentowanym wykonawcą, lecz także kompozytorem i autorem tekstów – inteligentnym, dowcipnym, świetnie wyczuwającym trendy. Sześć nagród Grammy i po siedem milionów sprzedanych egzemplarzy każdego albumu – to wynik, który usatysfakcjonowałby większość artystów. Ale nie Justina. Dowiódłszy swojej wartości jako samodzielny twórca muzyki, postanowił zaistnieć w innym obszarze sztuki – i wzorem Toma Waitsa, Davida Bowiego czy wspomnianego już Sinatry spróbować swoich sił w filmie.
Do tej pory wystąpił m.in. u Finchera, Nicka Cassavetesa ("Alpha Dog") i Richarda Kelly’ego ("Koniec świata") – reżyserów, których nazwiska kojarzą się z kinem niezależnym i ambitnym. Jakkolwiek krytycy oceniali same filmy, niemal zawsze znajdowali życzliwe słowo dla Justina – choć gwiazdorzy chcący błyszczeć poza swoją specjalnością zazwyczaj wystawiają się na strzał – wystarczy spojrzeć na efekty aktorskich ambicji Jennifer Lopez czy Beyonce. Ostatnio jednak częściej zobaczyć go można w komediach romantycznych, takich jak "To tylko seks" z Milą Kunis czy "Zła kobieta" z Cameron Diaz – filmach, których nie dałoby się oglądać, gdyby nie Timberlake.



O tym, że chłopak ma talent komiczny, dobrze wiedzą widzowie "Saturday Night Live": skecze i piosenki, które Justin stworzył w tym programie, to rejony satyry dostępne tylko ludziom obdarzonym prawdziwą vis comica. Zwłaszcza śpiewane z Andym Sambergiem kontrowersyjne w treści i pastiszowe w formie duety: "Dick in a Box", "Motherlover" (w klipie wystąpiła m.in. Susan Sarandon) i "3-Way" (tu chłopakom partnerowała Lady GaGa) stały się prawdziwymi przebojami. Podobnie jak podwójny występ w show komika i aktora Jimmy’ego Fallona, w którym Timberlake i Fallon stworzyli śpiewaną historię rapu – z The Roots grającymi podkład na pewno było łatwiej... Justin z maestrią łączy swoje umiejętności muzyczne, taneczne i aktorskie, zaprzęgając je w służbie rozrywki.

Dżentelmen z Południa

Timberlake do wszystkich swoich talentów i zalet jest jeszcze w niewymuszony sposób uroczy – wychowany na amerykańskim Południu nosi wszystkie cechy tamtejszego dżentelmena. I co naprawdę rzadkie u celebryty – ma do siebie i swojej kariery gigantyczny dystans. W jednym ze skeczy w "Saturday Night Live" wcielił się w postać Mozarta, który oświadcza zdumionej wiedeńskiej socjecie, że rzuca karierę muzyczną, by zostać aktorem. Spokojnie przyjmuje na klatę wszystkie złośliwości dotyczące swoich osiągnięć na tym polu, irytuje się dopiero, gdy eleganckie towarzystwo oświadcza, że w takim razie będą słuchać innego utalentowanego młodzieńca: Wolfganga Amadeusza Biebera. Też porównanie!

Pajdokracja u bram

Samotność, mroczne skłonności, deprawująca moc pieniędzy i władzy – w "Social Network" David Fincher odkrywa przed nami drugie dno skryte pod powierzchnią komputerowego ekranu. Premiera w niedzielę na HBO.
Wiadomość, że David Fincher kręci film o twórcy Facebooka, młodocianym miliarderze Marku Zuckerbergu, była co najmniej zaskakująca. Co wyspecjalizowany w thrillerach reżyser dostrzegł w historii bystrego studenciaka, który stworzył jedno z najpotężniejszych narzędzi komunikacyjnych naszych czasów? Wystarczająco wiele, by powstał najlepszy od czasów "Podziemnego kręgu" film w jego dorobku.
"Social Network" jest mistrzowskim popisem reżyserskiej sprawności. Dialogi napisane przez Aarona Sorkina ("Wojna Charliego Wilsona", "Ludzie honoru") – dowcipne, sarkastyczne i naszpikowane rozmaitymi aluzjami – toczą się w zawrotnym tempie. Młodociana obsada (Jesse Eisenberg jako Zuckerberg, Andrew Garfield jako Eduardo, współzałożyciel Facebooka, Justin Timberlake jako twórca Napstera, Sean Parker) gra w sposób dynamiczny i naturalny. Muzyka (wspólne dzieło Trenta Reznora z Nine Inch Nails oraz Atticusa Rossa), zdjęcia i montaż idealnie służą nastrojowi opowieści. Narracyjne pętle – historię powstania Facebooka poznajemy z perspektywy dwóch toczących się równolegle sądowych pozwów, oskarżających Zuckerberga o finansowe oraz intelektualne kradzieże – budują pełną emocjonalnego napięcia przestrzeń. W efekcie mamy wciągające widowisko, wiarygodną psychologiczną dramę i niewolny od humoru film o inteligentnych młodych ludziach.
"Social Network" jest i czymś jeszcze: głęboko mrocznym dramatem rozgrywającym się w tajnych zakamarkach ludzkiej duszy i nieprzyjemną diagnozą dotyczącą rzeczywistości, w której żyjemy. Zaś klasyczne tematy, takie jak żądza pieniędzy i władzy, doczekały się tu nowego ujęcia. Zuckerberg przedstawiony przez Finchera (prawdziwy Zuckerberg od czasu premiery dwoi się i troi, by zatrzeć złe wrażenie, jakie robi jego postać) jest smutnym socjopatą, samotnikiem niezdolnym do nawiązania więzi, skłonnym do manipulowania ludźmi dzieciakiem, którego nikt nie lubi, bo i nie bardzo jest za co. Fakt, iż to on staje się twórcą najpopularniejszego serwisu społecznościowego, zakrawa więc na ironię.
Jednak, jak podkreśla Fincher, to gorzej niż ironia, to nieszczęście. Facebook jest bowiem odwzorowaniem jego mentalności, jego całkowicie niedojrzałych wyobrażeń o istocie międzyludzkich relacji. A my wszyscy, chcąc nie chcąc, przyjmujemy tę spłaszczoną wizję świata i nastoletnią manierę ekspresji, i pozwalamy, by rządziła nami – przynajmniej w świecie internetowych awatarów.
"Podziemny krąg" był genialną wiwisekcją japiszona, którego życie w zaklętym kręgu korporacji i konsumpcji doprowadza do utraty człowieczeństwa i przemienia w pierwotne zwierzę. "Social Network" pokazuje kolejne stadium rozwoju – człowieka ery loginów i statusów, które tworzą niebezpieczny miraż i dają nieustające złudzenie dziania się i zmiany. A jesteśmy tylko my i pusty ekran komputera. I Mark Zuckerberg – samotny dzieciak, któremu przyznaliśmy władzę nad światem.
SOCIAL NETWORK | HBO | niedziela, godz. 20.10