Dlaczego w "Czarnym czwartku" oglądamy historię wydarzeń grudniowych wyłącznie z punktu widzenia ofiar?
Antoni Krauze: Kamera towarzyszy protestującym i pacyfikowanym gdynianom, patrzymy na wydarzenia tylko z ich perspektywy, bo opowiadam się po stronie tych, do których strzelano. Interesują mnie ci, o których milczano – przypomnę, że pierwsze relacje o tym, co stało się w 1970 roku na Wybrzeżu, pojawiły się dopiero po dziesięciu latach, w czasie karnawału "Solidarności". Po wprowadzeniu stanu wojennego znów nastąpiła blokada, która trwała aż do końca PRL, a w wolnej Polsce ten temat też długo nie mógł się przebić. Ogromnie się cieszę, że mnie udało się z nim zmierzyć.
W pana filmie pojawia się wątek sugerujący, że pacyfikacja stoczniowców była prowokacją – w noc poprzedzająca akcję do wysokich rangą dowódców wojskowych dociera ulotka,informująca o zajściach, które dopiero miały się wydarzyć. To fakt?
Taki druk rzeczywiście dotarł wtedy do admirała Janczyszyna. To mogła być prowokacja, mająca na celu odsunięcie od władzy Gomułki i jego ekipy. Wszystkie kwestie, które wygłaszają na ekranie aktorzy odtwarzający postaci historyczne, mają potwierdzenie w dokumentach lub są oparte na relacjach świadków. Wyjątkiem jest scena posiedzenia członków Biura Politycznego Komitetu Centralnego PZPR. Piotrowi Garlickiemu, który kreował Józefa Cyrankiewicza, włożyłem w usta zdanie o pogarszającym się zdrowiu Władysława Gomułki. To fikcyjny cytat, ale mający uzasadnienie w materiałach źródłowych – wiadomo, że ówczesny premier rządu PRL prowadził z Rosjanami rozmowy o odsunięciu towarzysza "Wiesława" od władzy i przygotowywał tę roszadę.
Reklama
Ale scena w sklepie mięsnym, w której kobiety czekające w kolejce po wędlinę deklarują, że jeśli mężowie nie zrobią nic z wprowadzonymi właśnie przez władze drastycznymi podwyżkami cen, to nie wpuszczą ślubnych do łóżka – to pan chyba konfabuluje?
Reklama
Niczego nie zmyślam, ta scena rodem z "Lizystraty", z komedii ateńskiej, wydarzyła się naprawdę. Opowiedział mi ją reżyser Andrzej Pieszczachowicz, który wtedy pracował na wybrzeżu. Był świadkiem takiej rozmowy w sklepie na przedmieściach Gdańska. Literatura i historia uczą, że kobiety bywają zarzewiem buntów. Założeniem moim i scenarzystów Mirosława Piepki i Michała Pruskiego była wierność prawdzie historycznej, nie tylko w skali makro, lecz także tej nieoficjalnej, jednostkowej.
Dlaczego w "Czarnym czwartku" opowiada pan historię Brunona Drywy, a nie innej ofiary grudnia?
Zabrzmi to trochę cynicznie, ale śmierć Brunona, męża, ojca trojga dzieci, w sensie filmowym była bardziej dramatyczna i dramaturgiczna niż zabójstwo osiemnastoletniego Zbigniewa Godlewskiego, pierwowzoru Janka Wiśniewskiego, bohatera słynnej pieśni Krzysztofa Dowgiałły. Zaakceptowałem wybór scenarzystów, kiedy poznałem panią Stefanię Drywową, która okazała się niesłychanie ciekawą, intrygującą i mądrą osobą. Mirosław Piepka i Michał Pruski przeprowadzili z nią rozmowy – dostałem ich zapis. Była to dla mnie biblia tamtych wydarzeń. Na tym tekście pracowałem z aktorami, zanim powstał scenariusz. To wspaniała literatura, porażająco prawdziwa. Nie wszystko wykorzystaliśmy – w filmie nie pojawił się wątek syna Brunona, który przygotowywał się do zemsty za śmierć ojca. W ukryciu ćwiczył rzuty nożem, potem chciał zostać milicjantem, żeby zdobyć broń palną.



Jak rodzina Drywów zareagowała na film?
Pani Stefania zaakceptowała nasza wizję. W tamtych czasach ludzie byli ubezwłasnowolnieni, czekali na to, co władza im da. Nie mówiło się o kupowaniu, lecz o tym, że ktoś dostał coś, co rzucili do sklepu. W rodzinie Drywów była chęć przełamania tego marazmu. Brunon imał się dodatkowych zajęć, marzył, że po spłacie mieszkania kupi auto, zostanie taksówkarzem i poprawi sytuację materialną rodziny. Było w nich coś amerykańskiego – wola życia, pokonania apatii końca rządów Gomułki. Myślę, że bunt robotników Wybrzeża spowodowany był nie tylko podwyżkami cen. Przede wszystkim wynikał z faktu, że ludzie uzmysłowili sobie beznadzieję sytuacji i poczuli, że będzie jeszcze gorzej.
Obsadził pan nieopatrzonych aktorów w głównych rolach, żeby z granymi przez nich postaciami widzowie mogli się łatwiej utożsamić?
Taki mieliśmy zamysł. W kontraście postacie historyczne zagrali aktorzy popularni, ale fizycznie podobni do swoich pierwowzorów – jak Wojtek Pszoniak do Gomułki. Chciałem uniknąć udawania.
Co sprawiło największą trudność w inscenizacji realiów sprzed czterech dekad?
Najgorzej było w plenerze. Architektura Gdyni na szczęście za bardzo się od tamtych czasów nie zmieniła, ale już jej szlaki komunikacyjne – tak. Pojawiła się sygnalizacja świetlna, pasy na jezdniach, słupki przy krawężnikach. Część nowych detali po prostu zasłanialiśmy, plastikowe okna postarzaliśmy, kostka była zasypywana, a te, których nie mogliśmy usunąć lub ominąć techniką kadrowania, czyściliśmy komputerowo.
Jednak w kadrach widać współczesne graffiti i kostkę Bauma.
To świadomy zabieg. Widz wie, że film jest rekonstrukcją, więc uznałem, że pojawienie się śladów współczesności będzie sygnałem granicy, a zarazem przenikania się tych światów.
Czy "Czarnym czwartkiem" wrócił pan do kina fabularnego?
W moim wieku trudno mówić o powrocie, człowieka zaprzątają raczej inne sprawy. Ale przygotowuję nowy projekt – chciałbym się pożegnać z kinem filmem o katastrofie w Smoleńsku.