Jedni wolą czarne komedie w rodzaju debiutanckiego "Płytkiego grobu", drudzy rozbuchane formalnie bollywoodzkie bajki, jak "Slumdog. Milioner z ulicy". Innym spodoba się zgrzebne science fiction "W stronę słońca", kolejni docenią pomysłowe przetworzenie formuły horroru o zombi w "28 dni później". Wszyscy zgodzą się, że "Trainspotting" to arcydzieło. Ale że te filmy zrobił jeden człowiek? W głowie się nie mieści.

Poza szablonem

Danny Boyle to klasyczne filmowe enfant terrible. Wystarczy zwrócić uwagę na zdrobniałą, chłopięcą formę imienia, której używa mimo blisko 55 lat na karku. Albo na szelmowski uśmieszek. Jego buntownicza postawa wyraża się jednak przede wszystkim w robieniu tylko takich filmów, jakie chce, i tylko w taki sposób, w jaki chce. Nawet te mniej udane (jak "Niebiańska plaża") zdradzają cechy jego osobowości – nie pasują do szablonu, odstają. Energia tych obrazów jest zaraźliwa, udziela się widzowi. Jak mówił Andrew Macdonald, producent kilku filmów Boyle’a: "Czy mowa o ćpunach, czy mieszkańcach slumsów – temat albo miejsce akcji mogą być trudne i przykre, ale Danny sprawia, że wydają się niebywale rozrywkowe, choć nie tracą nic ze swojego realizmu".

Obuchem w głowę

Reklama
Weźmy "Trainspotting" – przedstawiona tam wizja życia narkomanów z jednej strony uwodzi swoim obskurnym romantyzmem, z drugiej zaś nie pozostawia wątpliwości co do ohydy, jaką jest podszyta. Nie sposób zapomnieć scen z martwym niemowlęciem albo Ewana McGregora nurkującego w poszukiwaniu prochów w najbrudniejszym kiblu w Szkocji. Poetycko i malowniczo, ale z zachowaniem wierności wobec wymogów niesympatycznych realiów. To samo w oscarowym "Slumdogu", często krytykowanym za zbyt cukierkowe odmalowanie życia indyjskich slumsów. Z jednej strony mamy taneczno-muzyczne sekwencje a la Bollywood, z drugiej zaś boleśnie naturalistyczne sceny przemocy – jak ta, w której od uderzenia pałką ginie matka głównego bohatera. Walenie widza obuchem w głowę to wypróbowana przez Boyle’a metoda, którą z powodzeniem stosuje także w najnowszym filmie "127 godzin".
Reklama



Jak zwierzę

Z niebywałą intuicją wie, jak najlepiej skontrapunktować najtrudniejsze do zniesienia sceny. Dlatego bohater "127 godzin", który bezskutecznie stara się odciąć sobie rękę tanim scyzorykiem, mówi do kamery: "Nie kupujcie chińskiej tandety". Spróbujcie się nie zaśmiać, choć ciarki będą wam chodzić po plecach. Irlandzki reżyser porusza się w kinematograficznym gąszczu z gracją dzikiego zwierzęcia, świadomego swojej siły i możliwości. Arsenał środków, po które sięga, zadziwia różnorodnością – jego filmy różnią się od siebie całkowicie pod względem gatunku, temperatury emocji, wizualnego stylu, montażu, muzyki, typu bohaterów.

Mężczyźni i dzieci

Boyle ma też szczęśliwą rękę do aktorów – zwłaszcza odtwórcy męskich ról w jego filmach tworzą w nich nierzadko swoje najlepsze kreacje. Weźmy wspomnianego już Ewana McGregora (sylwetka aktora na str. 3) – w "Trainspotting" był wręcz hipnotyczny, podobnie jak Cillian Murphy w "28 dni później" czy James Franco w "127 godzinach". Jak wspominał pracę z reżyserem Dev Patel, nastoletni brytyjski aktor, odtwórca głównej roli w "Slumdogu": "Na planie zachowuje się jak zwierzę w swoim naturalnym środowisku. Kiedy mówi ci, jak się zachować, jak podać kwestię – sam wciela się w postać. Zawsze wie, co chce osiągnąć, ale nie boi się też dokonywać nagłych zmian. Mogliśmy próbować przez tydzień jakąś scenę, po czym na planie Danny zmieniał wszystko o 180 stopni. I dopiero wtedy było dobrze".
Elastyczność, otwartość i chęć doświadczania nowego – to cechy dziecka dobrze bawiącego się na swoim podwórku. Danny Boyle polem zabaw uczynił przestrzeń filmową. Nagrodzony Oscarem dla najlepszego reżysera za "Slumdoga" zapowiedział niedawno, że nakręci kontynuację "Trainspotting". Byłaby to pierwsza w jego karierze próba wejścia do tej samej wody.