Dziś "Tron" z 1982 roku cieszy się statusem filmu kultowego. Jednak branżę i fanów zaskoczyła informacja o tym, że powstaje "Tron. Dziedzictwo", który jest kontynuacją fabularną oraz stylistyczną "Tronu" – bo ten tuż po premierze okazał się klapą.
Głównym bohaterem był genialny informatyk Kevin Flynn. Cyfrowo przeniesiony do wnętrza komputera musiał stoczyć walkę na śmierć i życie ze złowrogim programem, obdarzonym sztuczną inteligencją. Jednak nie historia była najważniejsza – za kultowe uznaje się dziś efekty specjalne, które jednak nie uratowały "Tronu" przed porażką.
Steven Lisberger, reżyser i scenarzysta, wymyślił rzecz rewolucyjną – by zyskać efekt inności świata, w którym poruszają się jego bohaterowie, sekwencje rozgrywane we wnętrzu komputera nakręcił na czarno-białej taśmie. Po ukończeniu zdjęć wysłał tę taśmę do Korei, gdzie klatka po klatce film został ręcznie pokolorowany. Dziś efekt budzi sentyment – ćwierć wieku temu mógł robić piorunujące wrażenie.
Mimo doskonałych efektów specjalnych Akademia Filmowa wykluczyła obraz z możliwości ubiegania się o Oscara w tej kategorii – 27 lat temu użycie komputerów w tej dziedzinie było uznawane za oszustwo.
Reklama
Poza tym że Lisberger puścił wodze fantazji, jeśli idzie o rozwój technologii, próbował też wywołać dyskusję. Zachęcał widownię do skupienia się na pytaniach wówczas rzadko pojawiających się w publicznej debacie. Czy rozwój technologii niesie zagrożenia, które będą dotyczyły codziennego życia? Czy każdy z nas będzie kiedyś uzależniony od komputerów? Czy mogą one funkcjonować poza naszą kontrolą?
Reklama



Publiczność nie była jednak zainteresowana tymi pytaniami tak bardzo, jak przewidywali twórcy filmu.
Dlaczego zatem dziś znalazł się ktoś, kto chciał zainwestować w część drugą? Jeden z producentów w wytwórni Disneya – Sean Bailey – upierał się, że widzi w tej historii potencjał. Uwierzył też, że sukces zapewni reżyser, 36-letni Joseph Kosinski, którego odkrył w świecie reklamy. Zafascynowany jego spotami reklamowymi namówił w 2007 roku wytwórnię Disneya, by dała pieniądze na trzyminutowy film, który miał pokazać, czym będzie "Tron. Dziedzictwo". Kosinski stworzył taki spot, po obejrzeniu którego producenci Disneya postanowili zainwestować.
Już podczas pierwszych rozmów Kosiński urzekał swoją wizją "Tronu. Dziedzictwo". "Jeśli wiesz, co chcesz robić, nie boisz się tego." – mówił. Czego konkretnie nie bał się Kosinski?
W znacznie większym stopniu, niż robiono to dotąd, połączył prawdziwe plany z tymi wykreowanymi za pomocą komputerów. "Publiczność – nawet z najbardziej wprawnym okiem – nie zgadnie, gdzie kończy się prawdziwy plan, a zaczyna komputerowy" – mówi Jeff Bridges, odtwórca jednej z głównych ról, również w "Tronie".
Z drugiej strony w to, co prawdziwe – niewykreowane w komputerze – również zainwes-towano duże pieniądze. Klub nocny został zbudowany naprawdę. Daft Punk – kapela, której muzykę słychać w filmie – grała na planie.



Wszyscy aktorzy wychwalają współpracę z Kosinskim. Mówią, że jest jednym z nielicznych reżyserów, którzy słyszą więcej niż własny głos. Olivia Wilde – znana wielbicielom serialu "Dr House" jako Trzynastka – opowiada, że na prośbę Kosińskiego, kreując swoją postać, myślała o Joannie d’Arc, choć grała komputerową dziewczynę.
Michael Sheen – według uwag reżysera – swoją rolę miał wzorować na jednym z wcieleń Dawida Bowiego – Ziggym Starduście. Wygląd i zachowanie postaci Sheena rzeczywiście przypominają Stardusta.
Wytwórnia Disneya twierdzi, że bohaterowie "Tronu" i "Tronu. Dziedzictwo" mają potencjał, by pojawiać się w kolejnych fil-mach. Być może powstanie seria tak dochodowa i popularna jak "Piraci z Karaibów". Produkcja "Dziedzictwa" kosztowała 170 milionów dolarów. Premierze towarzyszy kampania promocyjna, na którą wytwórnia poświęciła kolejnych 150 milionów.