Konkurs Nowe Filmy Polskie - w zamierzeniu organizatorów prestiżowy, z najwyższą w Polsce nagrodą 100 tys. złotych - był zdecydowanie najsłabszą częścią festiwalu. O większości z tych filmów w zasadzie nie warto pisać, bo też spora część z nich nie powinna powstać. W najlepszym wypadku były to produkcje poprawne, wśród nich zwycięski "Raj za daleko".

Reklama

Trzeci film Radosława Markiewicza miesza dokument z fabułą. Opowiada historię wspólnej wyprawy pensjonariuszy domu opieki oraz ich kierowcy (w tej roli wystąpił Jacek Borusiński z kabaretu Mumio). To także film drogi - samochód kierowany przez głównego bohatera uprowadza 80-letni Macio, który chce spotkać się z synem. Podróż jest poszukiwaniem miłości, ale problem pogodzenia się po latach ojca i syna zostaje rozwiązany stereotypowo, sam film zaś nie wychodzi poza przypadkowe podglądanie bohaterów.

W konkursie Nowe Filmy Polskie jury wyróżniło także "Balladę o Piotrowskim" Rafała Kapelińskiego, kameralną historię o człowieku, który nie bał się zaryzykować wszystkiego dla realizacji własnego marzenia. Film oparty na dobrym, przypominającym kino czeskie pomyśle, ale zabrakło w nim tak charakterystycznych dla Czechów budujących atmosferę soczystych mikroscenek.

Na tle filmów pokazanych w innych sekcjach nawet te najlepsze polskie produkty wyglądały żałośnie. Najbardziej zawiedli twórcy renomowani: Krzysztof Piesiewicz jako scenarzysta filmu "Nadzieja" (reż. Stanisław Mucha), kiczowatej historyjki o aniele w ludzkim wcieleniu, przy której "Trędowata" wydaje się szczytem wyrafinowania, oraz Leszek Wosiewicz, autor filmu "Z miłości", który uraczył widzów pretensjonalną i kompletnie niewiarygodną psychologicznie opowieścią o miłości byłego muzyka rockowego i bezdomnej dziewczyny. Jednak na tle całości festiwalu konkurs polski to naprawdę niewielki zgrzyt.

Reklama

Dla odmiany wielkim sukcesem okazał się konkurs główny. Jednym z faworytów w bardzo mocnym zestawie filmów był "Las w żałobie", zdobywca Grand Prix na tegorocznym festiwalu w Cannes, poruszająca opowieść o starości i pogodzeniu się ze schyłkiem życia. Duże wrażenie zrobili Skandynawowie. Wyróżnić można szwedzki groteskowy "Do ciebie człowieku" Roya Anderssona oraz duński "AFR" Mortena Kaplersa (wywiad z reżyserem publikujemy obok) - fikcyjny dokument o zamachu na premiera Danii opisujący na przykładzie wymyślonych zdarzeń, jak działa machina polityczna i dziennikarska.

Ostatecznie w konkursie wygrał izraelski dokument "Potosi: czas podróży", czterogodzinny zapis wyprawy w Andy. Tytułowe Potosi - górnicze miasto, w którym srebro wydobywane jest od czasu Inków - było celem podróży poślubnej reżysera. 35 lat później Ron Havilio wybrał się w tę samą podróż z żoną i córkami. Szuka przyczyn, dla których przed laty ponura osada, której mieszkańcy pracują w ciężkich warunkach, wywarła na nim tak ogromne wrażenie.

W konkursie filmów krótkometrażowych nagrodzono głośny dokument Małgorzaty Szumowskiej "A czego tu się bać", fabułę "Emilka płacze" Rafała Kapelińskiego i animację "Warzywniak 360" Andrzeja Barańskiego.

Reklama

Ale to nie tylko konkursy były ważne na wrocławskim festiwalu. Liczyło się przede wszystkim dziesięciodniowe święto kina. Tłumy publiczności, kilkaset filmów, pokazy na wrocławskim Rynku, pełne sale, koncerty. Wiele sensacyjnych odkryć czekało na uczestników poza konkursami. Wydawało się, że nic już nie jest w stanie przebić mocnego pocztku festiwalu - projekcji filmów, na które czekano: laureata tegorocznego Cannes "Cztery miesiące, trzy tygodnie, dwa dni" Cristiana Mungiu oraz odkrycia berlińskiego festiwalu "Iriny Palm" Sama Garbarskiego z wyśmienitą rolą Marianne Faithfull, która także otworzyła festiwal swoim koncertem.

A jednak najmocniejsze uderzenie nastąpiło później. Wrażenie na widzach zrobił m.in. znakomity "Control" Antona Corbijna, pokazana na zakończenie opowieść o życiu Iana Curtisa, tragicznie zmarłego wokalisty grupy Joy Division, a także animacja "Persepolis" na podstawie kultowego komiksu Iranki Marjane Satrapi. Jednak największą rewelacją i objawieniem dla polskiej publiczności okazał się Hal Hartley. Niemal nieznany w Polsce do tej pory twórca pokazał swój własny, oryginalny, fascynujący styl. A jego retrospektywny przegląd okazał się największym przebojem festiwalu. Publiczność ustawiała się w długich kolejkach. A i tak wielu chętnych nie zdołało obejrzeć żadnego z jego filmów. A zatem całkiem możliwe, że wrocławski festiwal to dla Hartleya początek wielkiego podboju polskiej widowni.