Żarówka świeci zbyt ostro, oczy są jednak zamknięte. W "Inland Empire" reżyser stara się dotrzeć do tej fazy snu, której nigdy nie zapamiętujemy. Koszmar tkwi jak drzazga pomiędzy jawą, a łagodną drzemką. Jest prześwietloną żarówką, której blask nie daje jasności, tylko drapie spojówki, przeszkadza oddychać. Budzimy się przerażeni, osłupiali i smutni. Z własnym "Inland Empire" w głowie.

Reklama

Trzygodzinna odyseja Davida Lyncha kreuje prywatną mapę snu. Film najpierw drażni, potem intryguje, wreszcie zachwyca. Można potraktować go jako nieujarzmiony wizyjny strumień świadomości, nieobliczalny wideo-art lekceważący wszystko, do czego widz kinowy przyzwyczaił się. Ale równocześnie Lynch odważnie podejmuje walkę z kinem linearnym, dopowiedzianym i jednorodnym. Gdyby był grafomanem, należałoby uznać film za ambitną katastrofę i poroniony wytwór chorej wyobraźni. Tymczasem z "Inland Empire" bije wielka siła, są pytania, których nikt w kinie od dawna nie zadaje. Ze strachu, albo z artystycznej bezradności. Pytania o granice ludzkiej jaźni, o życie, które jest snem. I o koszmarny sen, który nazywamy życiem.

"Jest tutaj ciemno… Nic nie widzę" - mówi na początku zagubiona dziewczynka, która fantastycznie zagrała Karolina Gruszka. Lynch opowiedział tę konkretną historię poprzez jej zaprzeczenie, nie bacząc na chronologię zdarzeń. Udaje mu się złamać trywialność filmowej rzeczywistości za pomocą sennego, ale i brutalnego zakończenia. Przeszłość swobodnie flirtuje tu z przyszłością, jednak każdy z wymiarów pozostaje na miejscu. "Inland Empire" rządzą bowiem prawa dwóch rodzajów pamięci, o których kiedyś pisał filozof Henri Bergson. "Wspomnienie czyste" pamięta prawdziwie zapisany znak, jednak dopiero "wspomnienie obraz" przekształca ów znak w marzenie. Bohaterowie filmu Lyncha odrywają się od teraźniejszości i marzą. Na prywatnej, zagubionej autostradzie.

Opowieść o pięknej aktorce, wielkiej gwieździe (Laura Dern), która występując w nowym filmie opowiadającym jakby o jej własnym życiu trafia do życiorysów równoległych, wydaje się banalna, pełna tanich chwytów. Romans aktorskiej pary na prześwietlonym słońcem ganku, bardzo zły mąż (Peter Lucas), nieutalentowany reżyser (Jeremy Irons), sentymentalne wspomnienia. Nie wolno dać zwieść się pozorom, bo za chwilę Lynch pokaże kolejne odrażające ludzkie ucho z "Blue Velvet" i zabrzmi pieśń nicości. Wkrótce aktorka Nikki Grace (Dern) zobaczy własny robaczywy świat. Klasa "Inland Empire" polega na tym, że każdy może zobaczyć ten świat odmiennie. Jako autotematyczny film w filmie, albo naturalistyczne życie po życiu. Ta druga opcja wydaje się ciekawsza.

Reklama

Nikki przyjmuje rolę w filmie, który został wstrzymany kilka lat temu z powodu śmierci dwójki głównych bohaterów. Spotyka atrakcyjnego Devona (Justin Theroux) i nawiązuje z nim romans. Produkcja, przy której mają okazję pracować, to historia o miłoci, zdradzie i zemście... Filmowa fikcja bardzo szybko staje się rzeczywistością i na planie zaczyna się dziać coś dziwnego. Nikki zaczyna żyć życiem swoim i cudzym. Być może spotkana w Łodzi zagubiona dziewczynka (Karolina Gruszka) była filmową gwiazdą w jednym z jej wcześniejszych życiorysów? Łódzkie sceny rozgrywają się w zawieszonej przestrzeni, kiedyś, dawno temu. Opresja, której ofiarą jest teraz Nikki, uwięziona w patriarchalnym związku, zgadza się z opresją, w jakiej tkwi dziewczynka. Jej wybranek okazał się tylko okrutny (charyzmatyczny Krzysztof Majchrzak), ale portrety psychologiczne obu ofiar doskonale się uzupełniają.

Role główne wchłaniają drugoplanowe: na przykład niezrozumiały dla wielu widzów wątek perwersyjnego dziewczęcego ensamblu, który kłamie i wodzi bohaterkę na pokuszenie. Chór, niczym twór neo-antyczny antycypuje tradycyjnie zbrodnię, ale w chwili jej popełnienia odcina się od intencji bohatera. Jest to komentarz na miarę naszych czasów, bo chór reaguje z nerwowym chichotem, epatuje obnażonym biustem i ukazuje swą bezdenną głupotę. Antyczny zespół komentatorów dostroił się do dryfujących w stronę banału dziwacznych, współczesnych biografii. Dlatego zbrodnia powoduje w nich natychmiastową ucieczkę. Może chór trafi do dziwnego mieszkania, które zamieszkują telenowelowe króliki? Przywędrowały tu wprawdzie z "Alicji w krainie czarów", ale po drodze pokicały do gorszej literatury, oswojonej tandety. Dlatego patrząca na ekran Gruszka - widząc króliki - gorzko płacze. Słyszy głupie słowa, śmiech z off-u, ordynarną literaturę. A to przecież jej życie. Nasze życie. Prześwietlone nędzną żarówką. Za duży blask.



"Inland Empire"
USA/Polska/Francja 2006; R: David Lynch; O: Laura Dern, Justin Theroux, Jeremy Irons, Karolina Gruszka, Krzysztof Majchrzak; Dystrybucja: Kino Świat; Czas: 172 min. Premiera 27 lipca