I choć najnowsza część "Piratów" roi się od zabawnych epizodów, po wyjściu z kina to właśnie jego kreację strażnika Kodeksu Piratów Teague'a Sparrowa pamięta się najlepiej.

Triumfalny powrót dinozaura rocka na ekrany popsuł jednak mały skandal. Otóż Richards wyznał całkiem niedawno, że inhaluje się prochami zmarłego ojca. Świat nie bardzo chciał uwierzyć, że był to przewrotny żart primaaprilisowy. Ale przecież kto w końcu, jak nie Richards, miałby takie żarty robić. To on w zeszłym roku był autorem najsłynniejszego upadku w show-biznesie: wylądował w szpitalu po tym, jak próbował dostać się na palmę z okna swojego hotelowego pokoju. Niewielu jest muzyków, którzy w wieku 63 lat próbowali podobnych akrobacji.

Ale Disney, firma promująca wartości rodzinne, nie bardzo akceptuje takie dowcipy. I po wybryku z "prochami ojca" oficjalnie zwolniła Richardsa z obowiązku promowania filmu.

To zabieg czysto marketingowy. Wzbudzający ciekawość. Bo przecież muzyk zagrał swoją rolę koncertowo. Każdy, kto zobaczy film, będzie nim zachwycony.
W "Piratach z Karaibów: Na krańcach świata" Richards pojawia się na ekranie dwukrotnie. Za każdym razem tylko na kilka chwil. Jego duch jednak patronuje wszystkim częściom sagi. Twórcy od samego początku bowiem nie kryli, że emploi Richardsa posłużyło za inspirację dla nakreślenia postaci sympatycznego kapitana Jacka Sparrowa (Depp). Legendarnemu muzykowi bohater zawdzięcza charakterystyczne bufiaste koszule, przewiązaną na czole bandanę, spod której wystają liczne półdready, półwarkoczyki z wplecionymi piórkami i kostkami, sposób poruszania się wskazujący na permanentne użycie, nonkonformistyczny styl bycia i pokrętną logikę. Słowem, Jack Sparrow to karykatura Richardsa w pirackim kostiumie.

"To numer o wolności, dziecinko" - podśpiewywał Richards, komentując swój udział w "Piratach". "Tu idzie nie o to, żeby zniszczyć establishment, ale żeby nie dopuścić, by on zniszczył ciebie. Kiedy pierwszy raz usłyszałem o tym, że mam wystąpić w tym filmie, byłem przekonany, że miałby to być numer filmowy w stylu Elvisa Presleya. Mam wziąć gitarę, stanąć na planie, coś zagrać i zaśpiewać. Ale gdy przeczytałem scenariusz i zobaczyłem gitarę, jaką specjalnie dla mnie skonstruowano, pomyślałem sobie, że nie będzie tak źle i wyjdzie to całkiem naturalnie".

I wyszło, bo Teague Sparrow jest karykaturą. Karykaturą Jacka Sparrowa i Keitha Richardsa. Jest jeszcze bardziej demoniczny i ma jeszcze więcej błyskotek wplątanych we włosy. Na ręku zaś -- obok pięknego "pirackiego" pierścienia z rubinem -- swój stary sygnet z trupią czaszką, jedyny od ponad dwóch dekad niezmienny element garderoby gitarzysty Stonesów.

Rola Teague'a Sparrowa jest trzecią kreacją aktorską Richardsa. Muzyk bowiem pod koniec lat 60. nawiązał przelotny romans z X Muzą. I znudziwszy się swoim aktorstwem, porzucił jak byle groupie. Zaczął z wysokiego "c", czyli filmu malarza Maria Schifano "Umano non umano". Niezwykle plastyczne zdjęcia w połączeniu z eksperymentalną fabułą doskonale wkomponowywały się w przesyconą substancjami psychoaktywnymi atmosferę końca lat 60. I choć dziś film Schifano trąci myszką i wieje nudą, w 1968 r. Jean-Luc Godard nazwał go jednym z najbardziej interesujących obrazów '68. Dobrze zapowiadającą się karierę aktorską przerwał jednak epizod w dramacie Volkera Schlöndorffa "Michael Kohlhaas, buntownik" (1969). Przewidując dla muzyka rolę czwartoplanową (nie uwzględniono jej nawet w napisach), reżyser zniechęcił Richardsa do kina.

I choć tym razem muzyk nie tylko lepiej się bawił, ale był również traktowany z gwiazdorską atencją, to zapowiada, że nie ma zamiaru wystąpić w kolejnych częściach "Piratów". Przebąkuje za to o roli... ojca Shreka, którą producenci chcą powołać do życia w czwartej części animowanego hitu. I jak to z Richardsem -- znów nie wiadomo, czy żartuje, czy mówi poważnie.














Reklama