Robert Altman, z pewnością jeden z największych twórców kina autorskiego, stworzył niezwykłą jak na nasze czasy biografię wybitnego malarza. Cóż w niej niezwykłego? Urzeka szlachetną prostotą. Altman bez niepotrzebnych przerysowań pokazuje genialnego artystę. Widz zyskuje rzetelną wiedzę o życiu van Gogha, mierzy się z refleksją o szaleństwie geniusza.

Akcja "Vincenta i Thea" rozpoczyna się w 1880 roku, kiedy 27-letni Vincent van Gogh stawia pierwsze kroki jako artysta. Po nieudanych próbach wejścia w rodzinny interes handlu dziełami sztuki (Vincent obrażał klientów galerii za ich mieszczański gust) i porażce na studiach teologicznych van Gogh pozostaje na utrzymaniu o cztery lata młodszego brata - marszanda Theo.

Przez 10 lat, wyłącznie dzięki hojności brata, van Gogh stworzył dwa tysiące prac, w tym 900 obrazów i ponad tysiąc rysunków i szkiców. W filmie Atlmana jesteśmy świadkami powstawania największych dzieł malarza i najważniejszych dla jego twórczości epizodów, m.in. intensywnego i wyczerpującego go psychicznie pobytu w Arles pod jednym dachem z Paulem Gaugainem, podczas którego van Gogh obciął sobie ucho.

Sztuka jest pierwszym tematem filmu. Świetny w roli artysty Tim Roth (brawa za charakteryzację, która jest bardzo bliska autoportretom van Gogha) pokazuje, jak mało znaczy człowiek wobec swojego talentu. Jak mówi słynny dr Gachet (jego portret pędzla van Gogha jest teraz wart 82,5 mln dolarów), który opiekował się malarzem w ostatnich trzech miesiącach życia: "Van Gogh jest normalny, to my wszyscy wokół jesteśmy szaleni".

W pierwszej minucie filmu, zanim jeszcze zobaczymy samego van Gogha, widzimy współczesną aukcję "Słoneczników" w Christies. Osiągają cenę 22,5 mln funtów. Nie ma w tej scenie nic banalnego - raczej ironia bożej ruletki, która na chybił trafił daje talenty i fortuny.

Równie dobrze wypada skomplikowana relacja pomiędzy Vincentem a Theodorem (Paul Rhys) - pełna nerwów i egoizmu wielkiego malarza i absolutnego oddania ze strony jego brata.









Reklama